sobota, 31 sierpnia 2013

Rozdział 67. Ku chwale życia! (Lena x Shane)

Lena Strade zerknęła na zegarek i westchnęła ciężko. Zdążyłaby, gdyby złapała taksówkę. Ale wolała zaoszczędzić te kilka dolarów, więc szybkim krokiem szła po chodniku. W ciemnych ubraniach było jej gorąco, ale tylko takie miała w szafie, chociaż od śmierci rodziców minęło już kilka lat. Nie stać jej było na wymianę garderoby.
Zazdrościła Ai tego, że tamta ma kasę, ale też nigdy nie chciała nic od niej wziąć. Były przyjaciółkami, to wystarczało. Teraz Ai umówiła ją na spotkanie z przyjacielem jej „przyjaciela”, Nicka. A Lena się spóźni. Jasne, świetne pierwsze wrażenie, pomyślała, wchodząc do restauracji. Już z daleka zauważyła Ai.
-To Lena – powiedziała Ai do Nicka.
- Cześć, Nick - wstał, podał jej rękę. - Shane się spóźni, korki.
No cóż, ich cwany plan mógł okazać się nie do końca taki cwany...
-O, to jednak dobrze, że poszłam piechotą – powiedziała lekko.
            Ai przyjrzała się jej ze zmartwieniem. Lena znów schudła, czego nie mogły ukryć workowate ubrania. Cerę miała bladą, widać było lekkie cienie pod oczami, mimo delikatnego makijażu. Długie, blond włosy spięte miała w koński ogon, który sięgał aż do połowy pleców. Gdy je rozpuszczała, sięgały pośladków. Zielone oczy dziewczyny były ładne, ale widać było w nich zmęczenie.
Podsumowując: rak ją wyniszczał.
- Wybaczcie spóźnienie. Urzędasy nie wiedzą, komu dokument wydają.
Shane był podobny do Nicka; też był wysoki, też był dobrze zbudowany, też miał tatałaże, też był brunetem, ale oczy miał szare.
- Shane - przedstawił się i podał dłoń Lenie.
-Miło mi – powiedziała, czując się bardzo malutka przy tym mężczyźnie. Był znacznie od niej wyższy, no i umięśniony. A ona nie potrafiła głupiego słoika otworzyć sama.
-NICK! Czy my nie mamy przypadkiem czegoś do zrobienia? – powiedziała Ai.
- Mamy - wstał, uśmiechając się kącikiem ust w stronę Shane'a. - Do zobaczenia, Leno.
-Cześć – bąknęła niepewnie. Po chwili mruknęła pod nosem. –Nie wierzę, że naprawdę wyszli – nerwowo splotła dłonie na podołku.
- Taa, mnie zastanawia, kiedy w końcu się oficjalnie zejdą - westchnął i spojrzał na nią. - Czy oni ci mówili, o co chodzi...?
-Nie.. powiedzieli tylko, że szukasz kogoś, kto ma grac rolę twojej żony.. Nie znam szczegółów.
Wstydziła się, to było oczywiste. Robiła to dla pieniędzy. By mieć kasę na jedzenie dla siostry i na leki dla siebie.
- A... och...
Zabiję cię, Morgenstern - pomyślał Shane, zaciskając pięść pod stołem.
-Jeśli.., no cóż, nie odpowiadam ci, to już sobie pójdę – sięgnęła po swoją torebkę. Nie stać jej było, by tutaj zamówić szklankę wody nawet. Czuła się naprawdę źle.
- Nie! Nie o to chodzi - położył dłoń na jej dłoni. - Tu... chodzi o coś więcej.
Zamarła. Miał takie ciepłe ręce.
-O co?
- Wyleczę cię. Z raka - powiedział poważnie.
Uśmiechnęła się do niego smutno i zdjęła jego dłoń ze swojej dłoni.
-To miłe, ale nawet lekarze tego nie potrafią zrobić. Zbyt wiele przerzutów. Mogę tylko brać coś, co spowolni jego rozwój.
- Bo lekarze nie są nami. Mną, Nickiem, Ai... i ich rodzinami. To długa historia. Posłuchaj - zaczął, lekko ściszając głos i pochylając się nad nią. - Zabrzmi to dziwnie i na pewno nie uwierzysz, ale mam w sobie taki gen, który daje mi nadprzyrodzoną moc. Szybciej się leczę z jakiś zacięć, nie choruję... ten gen może też wyleczyć ciebie. Jeśli zajdziesz ze mną w ciążę.
Okej, to brzmiało naprawdę durnie i Shane obawiał się, ż zaraz dostanie w łeb.
Lena poczuła, że drżą jej ręce. Tego po Ai i Nicku się nie spodziewała.
-Czy dzisiaj pierwszy kwietnia? – zapytała cicho, wstając. –Rozumiem, zabawiliście się moim kosztem, chociaż żart mało śmieszny.
- Leno - Shane też wstał. - Wyglądam, jakbym żartował? Udowodnię ci to.
-Ai mówiła, ze masz problemy rodzinne i potrzebujesz kobiety, która przez kilka miesięcy będzie udawać twoją żonę – powtórzyła.
- To też. Ale głównie chodzi o ciebie.
Lena zarumieniła się.
-Ai nic nie mówiła o.. o seksie – ściszyła głos do niemalże niesłyszalnego szeptu.
- Taa... przepraszam, że ja ci to mówię...
-Pogubiłam się – westchnęła i usiadła. –Potrzebujesz tej zony czy nie? Ai nic nie mówiła o warunkach. Jakby co, nigdy nie byłam zamężna, nie byłam karana.. mam troszkę długów, ale spłacam je sama – dodała dumnie.
- Masz być moją żoną i matką naszego dziecka. Jeśli się zgodzisz, dostaniesz pieniądze, dziecko, życie...
-Jeśli kręci cię to, że prawdopodobnie nie dożyję porodu, o ile w ogóle zajdę w ciążę, to masz coś z głową, Shane.. Zostało mi pół roku – powiedziała ze spokojem. –I nie wiem, czy Ai powiedziała ci o Willow. Mojej siostrze.
- Właśnie o to chodzi, Lena. Jeśli zajdziesz w ciążę, rak zniknie, a ty będziesz jeszcze długo żyła. I co ma do tego twoja siostra?
-Ma 6 lat. Po mojej śmierci ktoś musi się nią zająć. Ai powiedziała, ze.. że masz środki, by ją wychować.
- No i jeszcze się nią zaopiekujemy. Zresztą, co ci szkodzi spróbować?
Lena musiała szybko myśleć. W końcu zrezygnowana pokręciła głową. Przyszłość Will była najważniejsza. Nawet jeśli to oznaczało sypianie z tym mężczyzną za kasę..
-Okej, tylko potem nie narzekaj, że cię nie ostrzegałam.
- Potem ty będziesz dziękować mnie za życie - uśmiechnął się do niej lekko, a potem złaczył swoje obie dłonie. Niebiesko-białe światło wyrwało się spomiędzy palców, a potem Shane powoli uniósł jedną dłoń, ukazując małą baletnicę zrobioną z lodu. - To dla ciebie.
Cofnęła się o krok i rozejrzała niespokojnie.
-Hologram? Jakaś sztuczka? Miałeś ją w rękawie?
- Próbuję ci udowodnić, że to co mówię, jest prawdą. Zaufaj mi. Nie skrzywdzę cię tylko dam ci życie. Musimy się tylko oboje postarać.
-Dobrze. Okej. Okej – powtórzyła. Pięknie. Będzie udawać żonę wariata, w dodatku z nim sypiać. Ale pomyślała, ze zaciśnie zęby. To tylko pół roku, a dla Willow..
Shane uśmiechnął sie lekko.
- No.

            Dlatego też, tydzień później podpisywała drżącą ręką dokumenty w Urzędzie Stanu Cywilnego. Właśnie została żoną Shane’a. Ich ślub nie był duży, za świadków robiła Ai i Nick, prócz nich była jeszcze Willow i parę bliskich im obojgu osób.
Nie było wesela. Zrobili sobie kolację.
Nick o mało nie oberwał od Shane'a po tym wszystkim.
Nie było wesela, bo i panna młoda nie była wesoła. Robiła dobrą minę do złej gry. Wczoraj odebrała wyniki najnowszych badan, ale jeszcze nikomu o nich nie mówiła. Mężowi też nie powie.
No i tylko gadali sobie przy kolacji i winie.
Aż w końcu wszyscy pojechali do domu. Shane zabrał Lenę i Willow do siebie.
Lena denerwowała się. Sprawy potoczyły się tak szybko, że nie miała okazji poznać jeszcze rodziców Shane’a, ani zobaczyć jego domu. Cały skromny dobytek jej i Willow znajdował się w bagażniku jego auta. Milczała, patrząc tępo przed siebie.
- Przepraszam, wiem, że czujesz się co najmniej... niekomfortowo. Ale ja, Ai i Nick chcemy ci pomóc. Wam.
-Wiem, jestem ci wdzięczna – powiedziała cicho i spojrzała na niego na chwilkę.
-Lenaaa, a gdzie my jedziemy? Do tego nowego domu? Będę mieć swój pokój?
-Will, zobaczymy. Na razie nic nie wiemy..
- Oczywiście - Shane uśmiechnął się i spojrzał na małą w lusterku. - Taki duży. Mam nadzieję, że lubił błękitny kolor.
-Bardzo lubię, proszę pana – Willow lekko się cofnęła w swoim foteliku. Nie była przyzwyczajona do mężczyzn, ten obcy pan ją przerażał. Nie rozumiała uroczystości i węzła, jaki połączył Shane’a i Lenę.
- Mów mi Shane.
W końcu dojechali. Szybko uwinęli się z rzeczami. Shane zaprowadził Willow do jej nowego pokoju.
-Czy on nie jest za duży? – zaniepokoiła się Lena. Pokój był bowiem większy od całego ich mieszkania. –Pewnie jest ci potrzebny do innych rzeczy..
Tymczasem Willow już go zwiedzała, już oczyma wyobraźni widziała, co gdzie i jak poustawia.
- Ten pokój i tak stał pusty. Nie przejmuj się.
Lena pokręciła głową. Naprawdę spał na kasie..
-A gdzie ja śpię? – zapytała, gdy Willow zajęła się sobą.
- No ze mną - odpowiedział, jakby to było oczywiste. Poszedł do swojej sypialni.
Lena zrobiła się wpierw czerwona, po chwil blada. Znów nerwowo splotła dłonie.
-Tak od razu..?
- Lena, nie ma na co czekać. Musisz jak najszybciej zajść w ciążę.
Jezu, jak to debilnie brzmiało.
-Taaak.. – podrapała się nerwowo w szyję. –Okej. Oo.. No. Okej. Ja.. o boże. Shane, ja nigdy..
- Wiem - złapał ją za ręce i uśmiechnął się do niej delikatnie.
-Wiesz? – zapytała z ulgą.
- Ai mi powiedziała.
-Walczy we mnie chęć zamordowania jej a uściskania..
Shane roześmiał.
- Taak, nieźle cię załatwili. Aczkolwiek Ai kocha cię tak bardzo, że wymyśliła, jak możesz żyć. Chodź, napijemy się herbaty - poszli do kuchni.
-Cały ten dom jest twój? I mieszkasz tutaj zupełnie sam? – zapytała, by rozluźnić atmosferę. Wciąż nie wierzyła w tę magiczną ciążę.
- Tak. Nick czasem wpada dotrzymać mi towarzystwa.
-Ja bym nie potrafiła sama – wyznała. –Pokaż gdzie co masz, proszę. Zajmę się kuchnią i obowiązkami domowymi.
- Tu są sztućce, tu garnki, talerze - pokazywał jej wszystkie szafki. - Czuj się jak u siebie, bo jesteś u siebie.
Może przed śmiercią zdąży się do tego przyzwyczaić.
-Jasne. Jest coś, czego nie lubisz jeść? – z kartonu z napisem „kuchnia” wyjęła parę swoich rzeczy, w tym fartuszek, który zawiesiła na kołku w drzwiach.
- Szpinak jest fuj, a żurek to czyste zło.
-Okej. Coś jeszcze?
- Nie, to chyba wszystko. Mogę cię pocałować?
-Jas.. co?
- Chcę cię pocałować. Mogę?
Splotła palce na podołku. Spuściła głowę, by ukryć rumieniec, jaki wraz z falą gorąca, zalał jej policzki.
-Jesteś moim mężem.. masz do tego prawo i.. no. No wiesz. Okej..
Shane podszedł do niej. Ujął jej twarz w dłonie, a  potem złożył na jej ustach delikatny pocałunek, który po paru krótkich chwilach przerodził się w bardziej namiętny.
Zadrżała, po czym wspięła się na palce i odwzajemniła pocałunek, najlepiej, jak mogła. Dłońmi niepewnie chwyciła się jego koszuli. Shane powoli oparł ją o ścianę. Jego dłoń sunęła po jej żebrach i zatrzymała się na jej tali. Przysunął się jeszcze bliżej niej.
Znów zadrżała. Był naprawdę wielki, a jeszcze nie widziała go bez ubrania.
-To jest przyjemne – wykrztusiła.
- A to dopiero początek.
-Mówisz..
- Aha - uśmiechnął się i lekko ją pocałował.
Niepewnie objęła go ramionami w pasie i przytuliła się do niego lekko. Objął ją i przytulił do siebie. Jezu, byłą taka drobna, chuda... musiał ją uratować.
-Powinnam iść zobaczyć, co z Willow- powiedziała nagle. Nie podobała jej się reakcja jej własnego ciała na ciepło i zapach jego ciała.
- Och, dobrze. Zapiszemy ją do przedszkola, dobrze?
-Ale takiego gdzieś tutaj blisko, prawda? Nie z internatem? – wystraszyła się.
- Oczywiście, że nie. Najbliższe jest parę przecznic stąd. Prowadzi je Cassandra Redbird.
-Ono jest bardzo drogie – powiedziała cicho.
- Stać nas. Aha, Willow szaleje za tymi laleczkami Monster High czy coś? Ostatnio widziałem w sklepie. Chciałbym jej coś dać...
-Zwykłe pluszami. Uwielbia je. Zawsze dostawała od mamy, o ile były fundusze..I prędzej od lalki samochodzik – zaśmiała się cicho.
- A, dobrze - uśmiechnął się szeroko. - Niech będzie samochodzik.
-Na gwiazdkę zawsze chciała dostać tę wielką kolejkę do składania. To tak jakbyś.. no. .poniekąd miał syna.. czy coś.
- Ooo, kolejki są w porządku! Dobra, to już jest jakiś plan.
Obdarzyła go uśmiechem, ale nagle zakręciło się jej w głowie. Zagryzła wargi, by nie jęknąc, gdy fala bólu zaczęła rozchodzić się po całym ciele Wpierw od brzucha, w stronę głowy, która eksplodowała milionem kawałków, jakby ktoś robił ogromne lustro. Dotknęła dłonią czoła i zadrżała, po omacku szukając krzesła. Nie zdążyła. Zrobiło się jej ciemno przed oczyma i osunęła się na podłogę.
A właściwie nie do końca. Shane złapał ją, patrząc na nią wystraszony.
- Lena? Lena!
Okej, ludzie mdleli. Zwłaszcza z taką chorbą.
Young położył ją na kanapie, a potem zmienił swoją dłoń w zlodowaciałą dłoń, która przyłożył jej do czoła.
- Lena, obudź się.
Zamrugała lekko oczyma, po czym otwarła je.
-Zemdlałam? Przepraszam – bąknęła.
Shane odetchnął. Odsunął się od niej kawałek, przywracając swoją ciepłą, ludzką dłoń.
- Nic się nie stało... Ale... musimy zrobić to jak najszybciej.
-Skoro tak mówisz – westchnęła z rezygnacją. Zgodzi się na wszystko. Nie dlatego, że mu wierzyła, ale dlatego, ze miała nadzieję, iż zaopiekuje się Willow, gdy ona odejdzie.
- Hej - ujął jej dłoń i pocałował. - Sprawę, że będzie ci fantastycznie, nie bój się.
-Jasne. Wierzę ci. Dobry z ciebie człowiek, Shane – usiadła na kanapie i spojrzała na niego z uśmiechem. Pożałowała, że dano im tak mało czasu. Pewnie gdyby miała go więcej, pokochałaby go.


sobota, 24 sierpnia 2013

Rozdział 66. Wypadki chodzą po ludziach (Emily x Shannon)

 Shannon przeszedł się po domu, w którym od niedawna mieszkał wraz z Emily. Wyremontowany, ładny dom był czymś, co od dawna chciał podarować swojej ukochanej. 
-Nie wychodź dzisiaj z domu - poprosił, widząc ją w kuchni. -Zapowiadają silne wiatry, nawet huragan. Nasz dom jest zabezpieczony, tutaj jesteś bezpieczna.
- To dobrze, bo nawet mi się nie chce wychodzić.
Emily miała już spory brzuszek. Szkoda tylko, że ślubu nie wzięli, no ale. Przynajmniej Shannon nie uciekł.
-To dobrze - powiedział krótko i pocałował ją w czoło. -Jak się dziś czujemy?
- My się czujemy dobrze. Jesteśmy wciąż głodni, ale w porządku jest. O której dzisiaj wrócisz? - przytuliła się do niego.
-Postaram się szybko - obiecał, ujmując jej ręce. -Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń. Gdybyś się wystraszyła, w piwnicy jest schron.
- To może lepiej nie idź. Zaczynam się martwić.
-Jestem smokiem, kochanie. Nic mi nie będzie. Postaram się wyrwać wcześniej z pracy.
- I tak się martwię. Nie idź, o - przytuliła się do niego mocno.
-Skarbie.. - pogłaskał j a po włosach. -Wiem. Poproszę Vanessę i Rikuo, żeby ci dotrzymali towarzystwa, co? Od kiedy ich synek się urodził, mają dużo czasu.
- Chyba powinno być odwrotnie - zaśmiała się. - Dobrze, idź. Ale wracaj wtedy, kiedy nie będzie szalała pogoda, dobrze? Smok, nie smok, musisz na siebie uważać. Dobrze? Obiecujesz?
-Obiecuję. Do zobaczenia wieczorem - powiedział czule i pocałował ją lekko w usta.
- Powodzenia w pracy - odprowadziła go do drzwi.
Shannon na podjeździe obrócił się i pomachał do niej.
-Dbaj o siebie, Em! - zawołał i wsiadł do auta.

Zgodnie z jego obietnicą, popołudniu na podjeździe pojawiło się auto Rikuo i Vanessy. Młody tatuś prowadził ostrożnie, a gdy tylko zaparkował, obszedł auto dookoła i otworzył drzwi dla żony.
-Nessa, wzięłaś sweter? Wieje, zimno jest. Załóż. Poprosimy Em o koc, co ty na to?
Vanessa spojrzała na niego z uśmiechem.
- W porządku ze mną, naprawdę. Chodźmy już.
-Jesteś pewna? Jeśli się źle poczujesz, to wołaj - poprosił. Otworzył drugie drzwi i z tylnego siedzenia wziął nosidełko z dzieckiem. -Emily pewnie już na nas czeka.
- Nic mi nie jest, dzieckiem nie jestem. Dobra? - podeszłą do drzwi i zadzwoniła.
-Nie jesteś, ale.. - westchnął ciężko. -Ja się po prostu o ciebie troszczę - mruknął.
- Trochę za bardzo.
Emily otworzyła im drzwi i wpuściła do środka.
- Witajcie. Jak tam dziecko?
Rikuo przytulił lekko Emily.
-W porządku - powiedział. Dean rośnie jak na drożdżach. Prawda, Nessa? - powiedział miękko do zony.
- I ma apetyt po tacie - westchnęła z uśmiechem. - A ty jak tam? - spojrzała na brzuszek Emily.
- W porządku. Ale już nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć i przytulić. No i kręgosłup mnie boli już.
- Jeszcze trochę.
-Chodźcie do środka, bo bardzo wieje - poprosił Rikuo. -Przywieźliśmy jedzenie, Em, bo nie wiedziałem, czy Shannon zdąży dzisiaj zrobić zakupy. Pójdę po nie - dodał, kładąc nosidełko Deana na podłodze.
- Chodź, zrobię nam herbaty - Emily poszła do kuchni, a Vanessa poszła za nią z dzieckiem. Wolała mieć ciężarną na oku.
Po chwili Rikuo wrócił, niosąc dwie torby z jedzeniem, przez ramię miał przerzuconą torbę z rzeczami Deana.
-Uf, zaczęło padać.
- Lepiej, żeby Shannon teraz nie wychodził, bo pewnie zaraz się zacznie - Emily spojrzała przez okno.
-Nie martw się o niego - Rikuo dotknął jej ramienia. -Śliczny macie ten dom. Myśleliście o przygarnięciu psa albo kota?
Chciał odwrócić jej uwagę od pogody. Usiadł obok Vanessy i wziął od niej Deana.
- Myśleliśmy, ale jeszcze nie wiemy. Ja bym chciała dużego psa, żeby był w domu. No wiecie, kiedy nie ma Shannona.
-Mhm, to jest dobry pomysł. Poza tym, dzieci dobrze się dogadują z psami. My też o tym myśleliśmy, prawda? - ujął dłoń Nessy.
- Taak, małe dziecko, pies... ale zrobi chaos... - uśmiechała lekko.
-Oj tam chaos. Będę ci pomagał przecież, prawda? - Rikuo lekko ścisnął jej palce. -Usiądź, Em. Opowiadaj. Podobno Effy ma faceta?
- Taaak. Ma. I nie zgadniecie kim on jest - powiedziała dumnie, bo ona wiedziała, a oni nie, haha!
-No mów! Od kiedy urodził się Dean jesteśmy troszkę do tyłu - powiedział wesoło Rikuo, jednocześnie smyrając synka po brzuszku. Ten zagaworzył lekko.
- Nazywa się Connor Navarro, jest porucznikiem w wydziale zabójstw i jest też dranirem piątego klanu. Jest smokiem.
Rikuo przez chwilę zbierał szczękę z podłogi.
-Chcesz powiedzieć, że Navarro, o którym nawet ja słyszałem, jest smokiem? W dodatku dranirem?!
- Mhm, tak właśnie - Emily uśmiechnęła się szeroko, kiwając głową. - I jest cudnie przystojny.
- A plotki o tym, że mieszkają razem...? - zagadnęła Vanessa.
- Prawda. Mają psa i opiekują się bratankiem Connora.
-O w mordę - mruknął Rikuo. -Widzę, że całe życie Effy zostało wywrócone do góry nogami. Dziecko, pies, facet, w dodatku ta legenda o piątym klanie jest prawdą - pokręcił głową. -Widzisz, bączku, ile przez ciebie straciliśmy? - pocałował Deana w czubek główki.,
- Effy wydaje się to podobać - Emily wzruszyła ramionami z uśmiechem. - Co prawda nie przyzna się do tego na głos, ale wiecie.
-Wiemy - zaśmiał się Rikuo. -Ona nie była nastawiona na życie rodzinne, jak my - uśmiechnął się do Vanessy.
- Ano. A tu taki obrót spraw - zaśmiała się Emily i napiła się wcześniej zrobionej herbatki.
-Wręcz niesamowite. Ale to dobrze, bardzo dobrze - powiedział Rikuo. -A słyszałaś, ze Rin ma dziewczynę?
- Co ty gadasz? - Emily uniosła wysoko brwi. - Rin? Nasz Rin?
- Mhm. Też nie zgadniesz kogo.
-Nie zgadniesz, nie ma takiej opcji.
- No dobra, mówcie. Jestem gotowa.
-Spotyka się z czarownicą - obwieścił Rikuo. -Ma na imię Heather.
- Z czarownicą?! Boże, jaki ten świat mały. No ale najważniejsze, że są szczęśliwi, prawda? - uśmiechnęła się lekko.
- Wiosna była, może to dlatego - nadal się uśmiechała. - A ja nadal czekam na pierścionek i nic!
-Jeśli chodzi o te sprawy, Shannon zawsze był troszkę wolny - powiedział Rikuo. -On pewnie już myśli o was jak o małżeństwie - dodał. -Swoją drogą, o której powinien wrócić z pracy?
- Powiedział, że wróci szybciej, ale dobrze, że go jeszcze nie ma. Mam nadzieję, że został w pracy, a nie ruszył w taką pogodę.
-Pewnie się spieszy do was - powiedział Rikuo. -Też bym nie usiedział w pracy, gdyby Nessa i Dean zostali sami w taką pogodę.
- No lepiej niech na siebie uważa - Emily chwyciła telefon do ręki i próbowała się dodzwonić.
telefon jednak milczał. Sieć padła.
-Dziwne - powiedział Rikuo. -Musi naprawdę mocno wiać.  U was tego nie czuć, bo Shannon zabezpieczył dom pieczęciami, ale.. mimo to.. hmm.
- No nie denerwuj mnie - Emily aż wstała i podeszłą do okna.
-Em, spokojnie. To jest smok, on sobie poradzi.
Rikuo zerknął na Vanessę, wzrokiem prosząc ją o pomoc. Przez ten czas, od kiedy byli małżeństwem, nauczył się na niej polegać.
- Właśnie, Em, spokojnie - dodała Nessa. - Smoki to silne stworzenia, prawda? Będzie dobrze. Siedź. Herbata ci stygnie - sama się napiła.
-Nessa coś o tym wie, więc jej zaufaj. Zna życie ze smokiem jak mało kto - pocałował żonę w czoło.
Emily usiadła na kanapie. Lepiej, żeby ten rudzielec zaraz tutaj przyszedł.
Rikuo usiadł naprzeciwko niej
-Chciałabyś potrzymać Deana?
- Nie, nie chcę.
-Emily, nie martw się.. o, dzwonek, to pewnie Shannon!
Emily wstała i podeszła do drzwi.
Niestety, na zewnątrz nie stał Shannon (który przecież ma własne klucze), tylko Rin.
-Hey, piekna dziewczyno mojego kuzyna - przywitał się z Emily.
- Cześć, wchodź. Co ty tutaj robisz?
-Wpadłem zobaczyć, co u ciebie słychać - jednocześnie zerknął ponad jej ramieniem na Rikuo. Rikuo znał ten wyraz oczu.
Coś się stało.
- Nie jest dobrze, bo nie wiem, gdzie jest Shannon - powiedziała.
-Pewnie jeszcze w pracy, znasz go - poklepał ją po ramieniu. -Ohohoh, a któż to, jak nie mój słodki bratanek? Cześć, Dean - pocałował lekko Vanesse w policzek. -Cześć, moja ulubiona bratowo.
- Twoja jedyna bratowo - zaśmiała się Vanessa i spojrzała na Em. - Chodź tu do nas.
Emily usiadła obok Vanessy.
Tymczasem Rikuo i Rin wyszli. Starszy z bliźniaków w kilku słowach streścił mu telefon od Josha, z którym pracował Shannon.
-Wyjechał z biura dwie godziny temu, powinien tu być już dawno - mówił cicho Rin. -Poprosił mnie, żebym przejechał tą trasą, co on, bo mam najbliżej. Samochód Shannona leży w rowie, jak setka innych,. Byli na trasie tornada - powiedział cicho.
- Denerwuję się i nic na to nie poradzę - powiedziała Emily. - A może coś mu się stało?
- Daj spokój, Em. Wszystko będzie dobrze, musisz w to wierzyć. Ba, przecież wiesz, że nic mu nie jest - objęła ją ramieniem.
-O cholera. Musimy powiedzieć Emily.
Kiedy weszli do pokoju, obie wiedziały, że cos jest nie tak.
- Co się stało? - zapytała Nessa.
-Emily, po pierwsze, nie panikuj - poprosił Rin, podczas gdy Rikuo podszedł do Vanessy i po prostu ją objął. Wystarczyła mu sama jej bliskość.
- Coś z Shannonem, prawda? - wstała, patrząc na niego ze strachem w oczach. - Co się dzieje?
-Nic nie wiemy - powiedział Rin. -Wiemy tylko, że jechał do domu tą trasą, w którą uderzyło tornado... Nie słyszeliście, bo nie macie włączonego telewizora..
- W taką pogodę, to i tak nic nie odbiera sygnału - powiedziała cicho Vanessa.
- Muszę tam jechać - powiedziała Emily i poszła w stronę drzwi.
-Nie ma mowy - Rin złapał ją za ramiona. -Jak Shannon wróci, to nas zabije, jeśli się dowie, ze pozwoliliśmy ci wyjść.
-Weź Deana do nosidełka. Musisz nam pomóc, Nessa - poprosił cicho Rikuo.
- Gdyby miał wrócić, to już by tu był!
-Pewnie jak rozwaliło mu auto, to został pomóc przy rannych - wymyślił Rin. -A nie może do ciebie zadzwonić, bo padła sieć. Usiądź, Emily. Poczekamy tu wszyscy na niego.
I czekali. Całą noc. Dzień, potem dwa. Przyjechał Navi z Emmą, a także Effy z Connorem. Minął tydzień.
A oni wciąż czekali.


sobota, 17 sierpnia 2013

Rozdział 65. Obóz. (Nate x Kei)

Kei stał przed autobusem. Miał na sobie czarne szorty i zielony podkoszulek z logo obozu, na którym był jednym z opiekunów. Dostał nawet specjalny gwizdek, który zawiesił sobie na szyi.
Sprawdzał listę i zaznaczał, którzy uczestnicy już dotarli. Jako że był to obóz dla dzieci uzdolnionych plastycznie, rozstrzał wiekowy był dosyć duży. Przed chwilą pomógł wnosić bagaże drobnej ośmiolatce, a na liście miał chociażby..
-Jaja se robicie - mruknął, patrząc na nazwisko Morgenstern.

Tymczasem Jace zaparkował niedaleko autobusu i zerknął zaniepokojony na syna.
-Jesteś pewien, że wszystko masz, Nate? Numer do mamy, do mnie, do biura mamy, do mojego gabinetu? W razie czego dzwoń do cioci Emmy - podsunął.
No tak, po TYM wszystkim Jace'a zafundował młodszemu synowi obóz plastyczny. Takie tam, niedaleko Los Angeles, więc tego. W sumie Nate się cieszył, bo czemu nie? Zawsze można się naumieć czegoś nowego, fajnego, może stać się chociaż w połowie drugim da Vincim?
- Tak, wszystko wiem - wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika, z którego wyjął swoją torbę.
Jace, niczym zatroskana matka przed pierwszym wyjazdem swojego dziecka, pospieszył za nim.
-Uważaj na siebie, synku, okej? - poprosił.
- Jestem dorosły, poradzę sobie - uśmiechnął się. - No, to idę - tulimy na pożegnanie.
-Wiem, ze poradzisz - Jace poklepał go po plecach. -Ale nawet jak doczekasz się własnych wnuków, dla mnie wciąż będziesz moim synkiem. Baw się dobrze, Nate - dodał.
Kei odwrócił wzrok, widząc ich pożegnanie. Zazdrościł Nate'owi ojca.
- Oj wiem. Dobra, lecę, bo odjadą beze mnie. Pozdrów mamę, Arię , Nicka i Aleca - a potem poszedł w stronę autobusu.
trochę zwolnił widząc znajomą blond czuprynę. O matko. You are serious, aren’t you? Tell me you're not serious.
-Cześć, Nate - Kei postukał w kartkę z nazwiskami obozowiczów. -Mam nadzieję, że twoich skarpetek liczyć nie muszę. No i że nie masz ukochanego pluszowego misia, którego będę szukać po lesie - zażartował
- Niiee...? - uniósł brew. Okeeej. - Idę wrzucić torbę do bagażnika - i zwiał.
Hm. Kei w międzyczasie pomógł usadowić się dwóm bliźniaczkom, przejętym swoim pierwszym wyjazdem. Wysłuchał też litanii ich rodziców.
I pomyśleć, że robił to za darmo.
Idiota. A mógłby sobie zarobić.
Nate usiadł na wolnym miejscu i włożył słuchawki do uszu. Spojrzał za okno. A miał nadzieję, że nikogo nie będzie znał... znaczy nie spotka nikogo znajomego. No ale...
Droga minęła im szybko. Znaczy się nie była to znaczna odległość, ale jako że autobus był wypełniony w części dziećmi, to było ciężko. Ale było też kilkunastu studentów, jak Nate.
No, szło dostać na łeb, dlatego chwała za słuchawki!
W końcu dotarli. Ładnie. Zielono, domki i w ogóle. Spoko klimacik. Nawet basen mieli! I wielki magazyn z przyborami plastycznymi. Żyć, nie umierać!
Kei wstał. Oczywiście, starsi wychowawcy mieli w planach kilka imprezek, niech więc młody zapieprza za nich, a co.
-Będę wyczytywać wasze nazwiska i numery domków wam przydzielonych.
Ojej. Czyżby był w jednym domku z Nate'em i jeszcze dwoma studentami?
Nate wziął swój bagaż i poszedł do domku numer jedenaście. Zajął lepsze łóżko, pod ścianą sobie, nawet szafkę miał lepszą. Dobra, jakoś to będzie. łazienka byłą nawet znośna.
Kei do domku dotarł ostatni. Reszta już się rozpakowała i zajęła lepsze miejsca. No cóż, nie był typem, który narzeka. Uśmiechnął się do nich ciepło, gdy dwóch zaczęło szybko chować piwa.
-Co jest w domku, zostaje w domku - powiedział cicho. -Ale starajcie się nie łamać zbyt wielu zasad, okej?
-Spoko, stary - studenci wyciągnęli po puszce piwa i do niego, i do Nate'a.
- Ja dziękuję - odmówił gestem dłoni, uważając na rękawy, żeby mu się za bardzo nie podwinęły. Ano, miał blizny, miał. Trudno, żeby nie miał.
-Ja też. Dzisiaj wieczorem jest spotkanie zapoznawcze, do tego czasu macie wolne - powiedział Kei, wieszając na drzwiach harmonogram obozu i swój numer kontaktowy. -Chodźcie swobodnie po ośrodku w poszukiwaniu natchnienia.
-I lasek!
Lasek. No cóż.
Nate wysłał tacie esemesa, że wszystko gra, jest fajnie, dojechali szczęśliwie i takie tam. Spojrzał ukradkiem na Kei'a. Zastanawiał się, czemu tutaj jest. No ale przecież go nie zapyta!
"Super. Przelałem Ci na konto dodatkową kasę, baw się dobrze" odpisał Jace.
Chłopcy po piwie poszli szukać wspomnianych wcześniej lasek, a Kei zerknął na Nate'a.
-Nie spodziewałem się ciebie - powiedział  pogodnie.
- I wzajemnie. Jak się tutaj znalazłeś?
-Potrzebuje punktów do stażu. A prawda jest taka, że tata zasugerował, że mógłbym.
No. Kei starał się zrobić wszystko, żeby Josh był z niego dumny. Wiedział, że nie jest jego synem.. Ale wiedział też, ile Josh Munro dla niego zrobił.
- Aa, no widzisz.
Kleiło się jak... no.
Kei usiadł na łóżku naprzeciwko niego.
-Co chcesz malować? Naturę, ludzi?
- Wszystko - uśmiechnął się szeroko. - Co tylko dostrzeże moje oko.
-Ekstra. Super. A interesuje cię jeszcze fotografia? Bo będę prowadzić warsztaty.
- Fotografia nie bardzo.
-No nic - Kei dalej się uśmiechał. -Mam nadzieję, że spodoba ci się pobyt tutaj. Byłem tu już rok temu i w lesie jest takie niesamowite miejsce. Zabrać cię tam? Kiedyś, znaczy się.
- Nie wiem, zobaczymy - wzruszył ramionami i wstał. - Pójdę się rozejrzeć i wyszedł.
To nie tak, że nie chciał jego towarzystwa. Oczywiście, że chciał. Look at him. Ale za bardzo się wstydził.
Kei westchnął tylko ciężko. Chciał się zaprzyjaźnić z Nate'em, ale Nate chyba tego nie chciał.
Poszedł więc zabrać się do pracy, ale Nate wciąż gościł w jego myślach.
Nate tymczasem łaził sobie po murkach z lekko rozłożonymi ramionami, uważnie patrzył w dół. A wietrzyk wiał i podwiewał lekko jego koszulkę. Tak, właśnie, niczym scena z filmu.
Kei widział go z daleka. Ale zajęty był zabawianiem dzieci, które rysowały swoje obrazki siedząc przy dużym stole. Starsze dzieci robiły coś przy sztalugach, podczas gdy studenci gdzieś poszli, jak Nate.
W końcu nadszedł wieczór.
Nate usiadł sobie przy ognisku i poczochrał sobie włosy z nudów. Usiadł obok niego taki jakiś taki, nie najgorsiejszy.
-Jestem Caleb - wyciągnął do niego rękę.
- Erm... Nate - uścisnął mu dłoń. No nie lubił mówić o sobie, co zrobisz. Kiedyś tak, owszem, wszędzie było go pełno. No ale.  
-Miło mi cię poznać, Nate.
Kei poczuł... zazdrość. Starał się ją zdusić, ale ostatecznie usiadł po drugiej stronie pana Morgensterna.
-Bierzcie jedzenie, chłopaki.
Nate wstał i poszedł po kiełbaski, bułeczki, kepczup i musztardę. A potem jechana smażenie kiełbasek na badylach. Może to wcale nie był taki dobry pomysł z tym wyjazdem.
Kei nagle wyjął gitarę i zaczął brzdąkać, podczas gdy jedna z opiekunek uczyła najmłodszych obozowej piosenki.
Nate uśmiechnął się lekko, spoglądając na blond czuprynę obok.
Któż by zgadł, że Kei gra melodię z piosenki Guns n' Roses.
Aha, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
A potem zaczęło się szamanie. A potem każdy coś mówił o sobie. Takie tam pierdoły.
Kei słuchał ich jednym uchem, drugim mu wypadało. Cichutko sobie grał, zapatrzony w płomienie. Ogarniała go dziwna melancholia.
- Nate Morgenstern, 21 lat, mieszkam w Los Angeles - powiedział. A co ma więcej mówić, nie? No.
No. A potem, gdy dzieciaki poszły spać. Kei wymknął się z domku i poszedł nad ukryte w lesie jeziorko. Usiadł na skałce i włożył nogi do wody.
-Usiądź, nie krepuj się - zaproponował Kei.
-Mhm. Dlatego lubię to miejsce - wyznał. -Rok temu byłem tu jako uczestnik. Malowałem.
- Nie wiedziałem, że malujesz. Co zrobiłeś?
-Głównie naturę, ale teraz przerzuciłem się na szkice i projekty.
- O, miło - uśmiechnął się do niego lekko, a potem spojrzał w niebo.
-Ano. Chcę pomóc tacie.
- Architekt - nadal się uśmiechał. - Ja nie mam głowy do liczb.
-Serio? - uśmiechnął się. -Ja je bardzo lubię. Tata uczył mnie matematyki, a z fizyk chodziłem na korepetycje do pana Redbirda. Nie był zachwycony, ale ma talent do uczenia.
Nate roześmiał się.
- Tajemnica wszechczasów: czy pan Redbird kiedykolwiek był zadowolony.
-Ma dwóch synów i wnuczkę. Pewnie zdarzają mu się chwile, gdy jest szczęśliwy i zadowolony.
- No pewnie tak. Ale wiesz, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - zaśmiał się znów.
-Pewnie tak. To musi być dziwne i przerażające jednocześnie, gdy się uśmiecha - spojrzał na Nate'a i zrobił "straszną minę".
- Nooo. Ty się nie śmiej, nie chciałbym tego zobaczyć.
-Och nie bój się, przytu.. - urwał i chrząknął. -Pewnie miałbyś koszmary.
- No na pewno. Ciekawe jak pani Cassie z nim wytrzymuje... no ale.
-Jest szczęśliwa. A o to w życiu chodzi, prawda? - Kei pochlapał go lekko wodą.
- No tak - uśmiechnął się lekko, patrząc mu w oczy. Co trwało dłużej niż sześć sekund bez mrugnięcia okiem. Chwila, co to znaczyło? A, tak, albo chce go zabić albo uprawiać z nim seks.
Kei liczyłby na to ostatnie, gdyby wiedział, co chodzi po głowie Nate'a.
-Opowiesz mi o twoich bliznach? - zapytał nagle.
- C-co? - Nate szybko zaciągnął rękawy. I miła atmosfera poszła się jebać. Nate wstał. - Nie - odpowiedział cicho, odwrócił się napięcie i poszedł w stronę domku.
Kei dogonił go i złapał za ramię.
-Spokojnie, Nate. Uspokój się.
- Jestem spokojny - wyrwał się. - Idę spać, dobranoc.
Kei objął go go tyłu. Tak po prostu. I przytulił.
-Nie jesteś. Czuję, jak mocno bije ci serce - powiedział Kei. Jego darem było uzdrawianie ludzi, wyczuwał każdą reakcję ich organizmów. -Uspokój się, nim zrobisz sobie krzywdę - poprosił.
No cóż, Nate stał jak sparaliżowany. Dawno nie był z nikim tak blisko. No i jeszcze słowa Kei'a...
- Nie zrobię - szepnął.
Splótł ramiona na jego brzuchu.
-Też tak mówiłem, a potem robiłem wszystko, żeby pozbyć się własnego życia - powiedział Kei.
- Co? - uniósł lekko głowę, a potem odwrócił nią delikatnie, aby móc chociaż kątem oka na niego spojrzeć.
-Josh Hell nie jest moim ojcem. Mój prawdziwy ojciec zgwałcił moją mamę i wyrzucił z klanu, by umarła. Przeze mnie cierpiała głód i pracowała za dwóch, by nas jakoś utrzymać. Byłem przyczyną wszystkich jej problemów. Jak więc mogłem potem powiedzieć Joshowi prosto w twarz, że jestem gejem? Żeby się mnie znów wstydzili? - opowiadał cicho, patrząc gdzieś w pień drzewa.
Nate zamilkł. Chyba wolałby tego nie słyszeć. Co miał mu teraz powiedzieć?
Zamiast słów po prostu się odwrócił do niego przodem i przytulił go do siebie.
Kei poklepał go po plecach.
-Spoko.. W końcu im powiedziałem. I wiesz, co powiedzieli? Że mnie kochają takiego, jakim jestem. Ciebie też kocha cała rodzina, Nate - uśmiechnął się.
- Wiem - w końcu się od niego odsunął. - Pójdę już.
-Chodź, wrócimy nad jezioro. Popływamy, gorąco jest - zaproponował.
- Nie, pójdę już. Dobranoc i do jutra. I dzięki za rozmowę - uśmiechnął się, a potem zniknął w domku.
A Kei wzruszył ramionami i poszedł popływać. Ale wcześniej wysłał smsa do swojego terapeuty, że udało mu się otworzyć przed kolejną osobą.

sobota, 10 sierpnia 2013

Rozdział 64. Rozrywkowa para (Sienna x Shuu)

Pracowanie do późna generalnie nie było niczym nowym. Shuu już się dano przyzwyczaił. Jako świeżo upieczony prezes własnego hotelu... no to cóż, trzeba było się męczyć. 
Położył okulary na biurku, zamknął oczy i usiadł wygodnie na fotelu, wzdychając głęboko.
Kilka minut później do jego gabinetu weszła Sienna. W przeciwieństwie do szefa, ona już skończyła pracę, więc miała na sobie tylko dżinsy, koszulkę i trampki, a nie mundurek pokojówki.
-Panie Shuu – zaczęła, ale szybko urwała, myśląc, że mężczyzna śpi.
- Tylko mi nie mów, że któraś łazienka jest zalana - otworzył jedno oko, spoglądając na nią.
-Nie, wszystko okej, nocna zmiana już sprząta te pokoje, które są zamówione na jutro. Wpadłam przypomnieć panu o kolacji, ale zmieniłam zdanie. Niech pan ze mną pójdzie.
- Ja? Z tobą? Gdzie?
Sienna z kieszeni dżinsów wyjęła karteczkę.
-Pod ten adres. Koleżanka dała mi go i powiedziała, ze to świetny klub i można się w nim rozerwać. A panu się rozrywka przyda.
- A wiesz, że chętnie? - wstał, zakładając z powrotem okulary na nos. - To poczekaj na dole, pójdę się przebrać - uśmiechnął się do niej i poszedł, zamykając swoje biuro.
Sienna nie protestowała, chociaż Shuu Hell w garniturze wyglądał jak model z telewizji. Zeszła do recepcji, po drodze zahaczając o swój pokój, by zabrać sweterek.
A Shuu znalazł w swojej szafie dżinsy i jakąś koszulkę oraz trampki, które kiedyś odstał od Matta na urodziny. No, poprawił włosy, obmył twarz zimną wodą, wyperfumował się i pojechał windą na dół. 
- Możemy iść - skierował się do podziemnego garażu.
Sienna poszła za nim.
-Przystanek autobusowy jest tam – pokazała palcem na drzwi główne.
- Myślałem, że pojedziemy samochodem. Chodź, samochodem będzie szybciej - otworzył jej drzwi.
-O.okej – wsiadła do auta troszkę niepewnie. Dotychczas była tylko „przewożona” na tylnym siedzeniu, w asyście ochroniarza. Dziwnie tak było usiąść z przodu, obok kierowcy.
- Pas - przypomniał jej, sam go zapinając. A potem odpalił i ruszyli.
            Obserwowała LA przez szybę, gdy jechali. Miała wiele pytań, ale wstydziła się je zadawać. W końcu jednak nie wytrzymała i pokazała mu palcem przez okno jakieś kasyno.
-Co to jest? Takie kolorowe!
- Kasyno. Miejsce, gdzie ludzie wydają pieniądze w błoto.
-Aha. Był pan kiedyś w takim?
- Nie. Nie chcę stracić swoich pieniędzy.
-Oczywiście, rozumiem.
Po chwili dojechali do rzeczonego miejsca. Sienna nagle na niego spojrzała z niepokojem.
-Nigdy nie byłam w takim miejscu..
- Ja też nie. Więc musimy trzymać się razem.
-Mhm. To dobry pomysł – zerknęła na niego, zaintrygowana. –Mieszka pan tutaj i nigdy nie był na tym.. no karaoke?
- Nie - chwycił ją za rękę i weszli do środka. 
No, trochę ludu tutaj było. Na końcu stała scena, z boku bar, dużo miejsc siedzących.
Sienna się troszkę wystraszyła. Nigdy nie widziała tylu ludzi naraz. I nim się opamiętała, mocno przytuliła się do ramienia Shuu.
A on nie miał nic przeciwko, ba podobało mu się to strasznie. Zazwyczaj kobiety uwieszały się na jego ramieniu, żeby... no nie wiem, pewnie po to, żeby go poderwać. Sienna taka nie była i jemu to się strasznie podobało.
Zajęli miejsca.
- Chcesz coś zjeść, napić się czegoś?
-Jestem po wypłacie, więc chętnie – zaśmiała się, chcąc pokazać mu, że nie jest jakąś słabą kobietką czy coś. –Wezmę hm.. hamburger? Nigdy nie jadłam, dobre?
- Dobre - uśmiechnął się do niej. - Zaraz wrócę - poszedł złożyć zamówienie. I równie szybko wrócił.
-Chyba wpadł pan tym dziewczynom w oko – poinformowała go. –Chichotały, gdy pan szedł.
Spojrzał na nie ukradkiem.
- No cóż, jestem tutaj z tobą, nie z nimi - uśmiechnął sie do niej.
Pomachała lekko ręką, chociaż zrobiło jej się dziwnie ciepło.
-Mną niech się pan nie przejmuje – zapewniła go. Po chwili skupiła się na piosence, którą ktoś niemiłosiernie katował.
- Ale się męczą... Chcesz zaśpiewać?
-Chciałabym spróbować – powiedziała. –Ale nie wiem. A pan spiewa?
- No to idź sobie coś wybierz.
-Poczekam, az się ludzie rozkręcą – powiedziała i wtedy pojawił się jej hamburger. Kelnerka odeszła, a ona spojrzała na jedzenie podejrzliwie. –Gdzie nóż i widelec?
- Że co? To się je rękoma - patrz. On również zamówił dla siebie hamburgera. Ujął go w ręce, a potem haps! Ugryzł kawałek.
-Aa.. –Sienna obserwowała go uważnie, po czym to samo zrobiła ze swoim. Z pełnymi ustami spojrzała na niego zachwycona. –Pychota!
Uśmiechnął się do niej, a potem znów ugryzł kawałek i jeszcze jeden. Kit z tym, że większość spadała z powrotem na talerz. O to generalnie chodziło.
            Sienna tymczasem mała musztardę i ketchup na brodzie, brudne ręce, ale była mega szczęśliwa. Zjadła nawet swojego hamburgera szybciej niż Shuu.
-To powinno być wpisane na listę cudów świata – westchnęła.
- Tylko nie można ich za dużo jeśc, bo nie są zbyt zdrowe. Dużo Amerykanów przez takie jedzenie ma nadwagę i to sporą. Tak cię tylko uprzedzam - zamknął się.
Boże, człowieku, co ty pierdolisz, weź się ogarnij.
-Panu chyba nadwaga nie grozi, ale przez ten stres w pracy może pan mieć zawał – pogroziła mu palcem.
- To tylko jeszcze tak przez rok. Potem już będzie okej.
-Czemu przez rok?
- Mam nadzieję, że przez ten czas już wszystko się ustabilizuje.
-Jest pan dobrym szefem, pewnie tak – powiedziała Sienna i obdarzyła go uśmiechem. –Okej, idę zaśpiewać. Niech pan trzyma za mnie kciuki.
            Po chwili śpiewała piosenkę Simple Plan „Can’t keep my hands off you”.
A Shuu słuchał jej uważnie. A już myślał, że ciężko będzie ją zaprowadzić na scenę. 
Po całej piosence zaklaskał jej i zagwizdał.
Podbiegła do niego i, w pierwszej chwili chciała mu się rzucić na szyję, ale zatrzymała się parę kroków przed nim i uniosła rękę do przybicia piątki.
-Było ekstra!
Przybił.
- Nooo muszę ci powiedzieć, że świetnie śpiewasz.
-To teraz pan!
- Nie mów do mnie pan, jestem Shuu. I ja nie chcę iść.
-Shuu – powiedziała krótko, miękko. I oczywiście, mówiąc to, spojrzała mu w oczy. –Shuu, zaśpiewaj coś. No dalej – złapała go za rękę obiema dłońmi. –Rozerwij się!
- Ale nie mam czego śpiewać, więc... - napił się mrożonej herbaty.
-Cokolwiek. Prooszę!
- Ale naprawdę nie mam czego śpiewać, Sienna.
-Ech. Skoro tak mówisz, Shuu – westchnęła, troszkę zawiedziona, i usiadła znów przy stoliku.
- Ale ty możesz iść jeszcze raz. Tłum cię pokochał.
-Nie chcę. Już raz to ryzyko, że ktoś mnie zauważy – westchnęła.
- No tak, no tak...
-Opowiesz mi coś o sobie, Shuu? Nie znam cię dobrze – powiedziała, ujmując w dłonie puszkę z pepsi.
- Nie umiem opowiadać o sobie. Lepiej powiedz, co chcesz wiedzieć.
-Dlaczego prowadzisz hotel? Zawsze chciałeś? – zaczęła. Tak! Wreszcie miała okazję nawiązać z nim przyjaźń! Mógł zostać jej pierwszym przyjacielem!
- Chyba tak... nie, kiedyś jeszcze chciałem zostać strażakiem, ale potem popatrzyłem się, kiedy chciałem pomóc mamie w kuchni i od tamtej pory skończyła się moja przygoda z ogniem - zaśmiał się.
-I bardzo dobrze! Bycie strażakiem jest takie niebezpieczne – szepnęła.
- No właśnie. Moja mama też na to krzywo patrzyła... No a potem zachciało mi się hotelu. Pożyczyłem od taty troszkę - mhm, t r o s z k ę. No tak, w sumie dla niektórych parę milionów to jest troszkę. - Pieniędzy i wystartowałem.
-A kim jest twoja mama? – zainteresowała się. Wyobrażała ją sobie jako piękną, dojrzałą kobietę o życzliwym spojrzeniu.
- Moja mama jest panią doktor weterynarz - powiedział z dumą.
-Naprawdę? – Sienna była zachwycona. –Więc pewnie miałeś dużo zwierząt.
- Tygrysy i gepardy. I kameleona.
Teraz to ją zaskoczył. Wpatrywała się w niego chwilę milcząc.
-Żartujesz. Żartujesz, prawda?
- Nie, dlaczego? Moja babcia pierwsza przyniosła tygrysa do domu, potem tata o nie dbał no i moja mama... i tak zostało.
-Łaaal! – rozpłynęła się w zachwycie. –I pomyśleć, ze szczytem moich marzeń było posiadanie chomika.
- Chomiki są wredne. Nie bierz ich. Brrr. Gryzą i nic poza tym.
-Na razie nie mam okazji wziąć niczego, więc – wzruszyła lekko ramionami. –Ale kiedy dorobię się własnego mieszkania, wezmę psa, żeby mnie bronił.
- O, psy są bardzo fajne. Też zawsze chciałem, ale jakoś nie wyszło...
-Pies i tygrys jakoś nie idą ze sobą w parze. Ale myślałam – ściszyła głos – że dranir może mieć wszystko.
- No bo może, tylko nie zawsze chce - roześmiał się cicho.
Sienna lubiła jego śmiech. Był taki ciepły i przyjemny. Wiedziona impulsem, zdjęła mu lekko okulary i schowała je do torebki.
-Zatańczmy – poprosiła.
- Em... Sienna, mogę cię prosić o oddanie mi moich patrzałków?
Westchnęła.
-Okej – podała mu okulary. –Ale teraz będziesz się stresować, bo wszyscy się na ciebie patrzą od dobrych kilkunastu minut..
- Ciekawe czemu - mruknął cicho pod nosem. A potem wstał. - Chodź, chciałaś zatańczyć.
-Czemu? – zapytała, idąc za nim.
- A, po prostu... Okryłem się złą sławą - na parkiecie, przyciągnął ją do siebie.
Roześmiała się lekko.
-Ty? Niemożliwe. Kopnąłeś szczeniaczka? Przeszedłeś na czerwonym świetle?
- Miałem romans z żoną posła - powiedział wprost, trochę zimno. Nie lubił o tym wspominać, chciał o tym zapomnieć.
Nie bardzo rozumiała, co to znaczy „mieć romans”. Pogłaskała go po plecach, a potem mocno przytuliła.
-Rozdzielili cię z twoją ukochaną? Współczuję ci tak bardzo – powiedziała.
- Powiedzmy...
-Wszystko będzie okej, Shuu.
- Wiem - uśmiechnął się do niej, patrząc w oczy.
Skąd mogli wiedzieć, że kilku podrzędnych dziennikarzy robiło im fotki, które jutro pojawią się w rubryce towarzyskiej? Sienna wirowała w tańcu i była po prostu szczęśliwa.
On też, więc nie było problemu. Nawet coś jej zabawnego szeptał na ucho, pochylając się nad nią.
Ależ był jej wdzięczy, że oderwała go od pracy.
            Dobry humor nie opuszczał Sienny nawet wtedy, gdy wracali do domu. Jako że wypili po trzech piwach, to szli pieszo, a samochód Shuu ktoś odbierze. Siennie nie przeszkadzał nawet deszcz, który zaczął padać.
- Będziesz chora - stwierdził, trzymając ją za rękę. Nie miał co jej dać, żeby mogła się okryć. Jej sweterek już był mokry.
-Jestem smokiem, zapomniałeś? – wirowała w deszczu, unosząc ręce do góry i śmiała się wesoło. Jeśli była pijana, to tylko wolnością i szczęściem.
- No a przeziębiony smok to bardzo niedobry znak - przyciągnął ją jeszcze bliżej siebie, kiedy szli parkiem.
-Oj tam – zatrzymała się i uniosła rękę. –Spójrz. Mimo deszczu widać księżyc. Pełnia. Jest piękny – szepnęła.
- No prawie ci dorównuje, ale to wciąż nie to samo piękno, które bije od ciebie.
-Co? – spojrzała na niego, zaskoczona. –Upiłeś się?
- Nie. Nie upiłem się - prychnął, oburzony. On tu jej z komplementem na dłoni, a ona...
Aby upewnić się, że mówi prawdę, dotknęła jego policzka.
-No dobrze. Okej. Ty też jesteś ładny, wiesz?
- Wiem - uśmiechnął się szeroko.
No a potem się potoczyło szybko - zamknął oczy i pocałował ją mocno.
Sienna wpierw była zaskoczona, a potem poczuła, jak Smoczyca w niej drgnęła, zaciekawiona. Wspięła się więc na palce, kierowana instynktem, i odwzajemniła pocałunek, nieśmiało obejmując go za szyję. Był pierwszym mężczyzną, który ja pocałował.
Shuu objął ją pewnie i teraz nic nie mogło się prześlizgnąć przez ich ciała. Przesunął dłonią po jej kręgosłupie i cicho zamruczał sobie.
-Shuu – szepnęła cicho Sienna, z wargami przy jego wargach.
- Hm? - i nie czekał na odpowiedź, tylko znów ją pocałował. Tym razem wsuwając język do jej ust.
Drgnęła, nie wiedząc, co zrobić, ale Smoczyca podsunęła jej potrzebną informację i po chwili język Sienny dołączył do miłosnego tańca z językiem Shuu. Shuu nie przestawał jej całować. Olał deszcz, wiatr, ludzi, którzy sobie chodzili niedaleko. Co im do ich pocałunku.
Sienna przesunęła ręce z jego karku i objęła Shuu w pasie. Tak było jej wygodniej. W ogóle nie myślała o tym, że całuje się ze swoim szefem, a co dopiero o tym, ze całuje się z synem dranira Munro..
A on myślał jedynie o tym, że Sienna ma słodkie usta i że na pewno będzie chciał to powtórzyć.

sobota, 3 sierpnia 2013

Rozdział 63. Smocza księżniczka (Elizabeth x Connor)

Effy siedziała w samolocie. Obok niej spał Jerry Lee, a na jej kolanach siedział Jeremy. Gdzieś tam dalej siedział jeszcze Connor. Lecieli do Indii, do dziadka Connora. Effy troszkę się bała. Poznać tak bliską osobę jej faceta... Och, nie żeby to już nie zaszło za daleko na tak wczesnym etapie. Aczkolwiek Sztorm i te sprawy... Mimo wszystko denerwowała się. Patrzyła w okno, jednocześnie głaskała delikatnie małego smoka.
Connor tymczasem zajmował się sprawami klanu. Ostatnio przez prace i, cóż, przez Sztorm, troszkę zaniedbał swoje obowiązki i teraz miał poczucie winy. Chociaż wystarczyło jedno spojrzenie na Effy i Jeremy’ego, a nawet na JL, żeby wyrzuty sumienia gdzieś znikły.
-Lądujemy za pół godziny – zawołał do nich, machinalnie podpisując jakiś papierek.
Effy kiwnęła głową, nadal patrząc w okno. 
- Connor - zaczęła, wciąż nie zwracając wzroku w jego kierunku. - Co, jeśli twój dziadek mnie nie polubi.
No bo całą resztę miała w dupie.
-Polubi cię – powiedział, nie odrywając wzroku od papierów. –Nie martw się, Effy.
- Łatwo ci powiedzieć. Moja mama cię uwielbia - westchnęła.
-A twój ojciec? – zapytał, wciąż nie przerywając czytania nowej ustawy. –Będziesz królową, czy im się to podoba, czy nie.
Elizabeth uśmiechnęła się pod nosem i w końcu na niego spojrzała.
- Mój tata to zupełnie inna bajka. 
Zignorowała jego słowa dotyczące królowania.
-Tak. Twój tata to tylko smok, będący bratem dranira Finn. Naprawdę, to pikuś – powiedział, podpisując ustawę i kierując ją do papierków zatwierdzonych. Zamknął teczkę i pomasował sobie skronie.
Effy położyła Jeremy'ego na kanapie (prywatne samoloty rządzą), po czym wstała i podeszła do Connora. Usiadła okrakiem na jego kolanach, przodem do niego i pocałowała go w czoło. Niech się cieszy tą chwilą, kiedy jest miła i chce się przytulać.
Otoczył ramionami jej talię i pocałował Effy w czoło.
-Jesteś piękna, inteligentna i wygadana. Wszyscy cię polubią. Będziesz idealną władczynią – szepnął, muskając wargami jej szyję.
- No wiesz, innych mam gdzieś. Zależy mi, aby mnie twój dziadek polubił. To tyle - spojrzała na Jeremy'ego. - Tak właściwie, twój dziadek o nim wie?
-Oczywiście, dziadek go uwielbia. Ale pewnie nie wie, ze teraz Jer mieszka z nami. A nawet jeśli dziadek cię nie polubi, ja wciąż będę cię miał  -dotknął ciepłymi wargami jej ucha – każdej nocy, Effy. Każdej nocy będziesz moja – obiecał. Wsunął dłoń w jej rude włosy i przytrzymał jej głowę, gdy całował ją władczo. A potem lekko ukąsił ją w szyję.
- Wiem, od ciebie nie zamierzam się odczepiać - szepnęła i uśmiechnęła się, kiedy ją ugryzł. Ach, smoki! To było wspaniałe uczucie, kiedy ją tak kąsał. - Właśnie chodziło mi o sytuację z twoim bratem. Czy twój dziadek wie, co zrobił...
-Nic mu nie mówiłem, więc jeśli nie powiedział mu sam, to dowie się teraz. Aha, przygotuj się na pytania. Bo będą. Czy jesteś w ciąży lub czy szybko planujemy mieć dziecko. Co ze ślubem. Jeśli nie chcesz odpowiadać, mów, że ja zdecyduję. Wtedy ja coś wymyślę, okej?
- Proszę cię, JA miałabym NIE odpowiadać? - spojrzała na niego z tajemniczym uśmiechem. - Mówisz, jakbyś mnie nie znał - pogłaskała go po karku i pocałowała lekko w usta.
Uśmiechnął się do niej lekko.
-Chodzi o ludzką mentalność, kochanie. Wy, Europejczycy i Amerykanie tak swobodnie się wypowiadacie. U nas jest troszkę inaczej. Jest równość, bo tak nakazał już mój dziadek, ale w niektórych kwestiach to wciąż mężczyzna jest panem i władcą – szepnął, patrząc w oczy Elizabeth. Co jak co, ale dominowanie nad tą dumną smoczycą kosztowało go wiele energii i starań, ale były one warte.
- Okej, będę starała się trzymać ostry język za zębami. Będę starała się być grzeczna i miła.
-Żebyś była grzeczna i miła, musiałbym cię związać i zakneblować. Co w sumie jest całkiem pobudzające, jak o tym pomyślę – zażartował . Nie chciał, by była pasywna w łóżku (czy jakiejkolwiek innej powierzchni, którą wykorzystywali). Uwielbiał jej namiętny temperament.
- No widzisz? To tym bardziej muszę się starać - spojrzała za okno. - Zaraz lądujemy. Zapnij pas - wstała i podeszłą do Jeremy'ego. - Jer, obudź się. 
Jednocześnie obudziła też psa, aby z powrotem spakować go do tego czegoś, w czym powinno się przewozić zwierzęta.
            Kraj Connora różnił się od krajów, jakie przyszło zwiedzić Effy. Tutaj kobiet na ulicach było mało, a gdy już się pojawiały, towarzyszył im mąż lub inny męski członek rodziny. Nosiły chusty, które zakrywały ich twarze. Łatwo było rozpoznać turystki, które poruszały się w zwartych, licznych grupach, gdyż tak było bezpieczniej.
-Trzymaj się mnie – powiedział Connor trochę ostro, łapiąc Effy mocno za ramię.
- Okej. A ty trzymaj Jera - ona sama trzymała już Jerry'ego Lee na smyczy tuż przy nodze.
            Po chwili wsiedli do limuzyny. Connor zerknął na Elizabeth, podczas gdy Jeremy z zapałem opowiadał jej, co widział przez okno.
-Spleć włosy, proszę – chociaż zabrzmiało to bardziej jak rozkaz.
Wyjęła z kieszeni czarną gumkę, spuściła głowę, złapała rude włosy i związała je w luźnego koka prawie na samym czubku głowy.
-Dziękuję. Nie nakaże ci noszenia żadnej chusty ani niczego – dodał już łagodniej. Raz, że i tak by go nie posłuchała, dwa, że na terenie Sanktuarium zasady były luźniejsze.
Effy jest kobietą. Jej zachowania są różne i zmienne, więc...
- Proszę. Jeremy, spójrz, jaka śmieszna budowla! - pokazała palcem jeden z koślawych budynków.
-To jest biblioteka, ciociu Effy – powiedział Jeremy.
Connor obserwował ją. I poczuł nagle zazdrość, taką czysto typową zazdrość. Chciał, by nosiła burkę, by osłoniła całe swoje ciało. By tylko on mógł ją oglądać. Po chwili się ogarnął. Przecież potępiał ten zwyczaj..
~Też nie lubię, jak się na nią gapią – pocieszył go smok. ~Smoczyca jest taka ładna, że wkurza mnie, gdy inni widzą jej śliczne łuski!
- O... no cóż... - głupio się jej zrobiło. Chciała pokazać mu coś takiego szałowego, a wyszło jak zawsze. 
Tak czy inaczej ona wraz ze Smoczycą rozglądały się w czasie jazdy.
-Przelecimy się nocą – powiedział Connor. –Pokaże wam miasto z góry.
Celowo użył słowa „wam”. Effy i Smoczycy spodoba się nocny widok miasta.
- Dobrze - Effy uśmiechnęła się do niego. - Nigdy nie byłam w Indiach, więc chętnie pozwiedzam.
-Dużo ci pokaże. To miasto akurat ma dużo naleciałości arabskich, ale im głębiej w ląd, tym więcej wyznawców hinduizmu. To podniecające – powiedział nagle, ściszając głos tak, by nie słyszał go Jeremy, a tylko Effy  - wyobrażać sobie ciebie jako uległą i posłuszną żonę. A jednocześnie równie realne, jak spotkanie jednorożca – zaśmiał się.
Elizabeth roześmiała się. 
- No, dobrze, że się w tym orientujesz, skarbie - pocałowała go szybko i lekko, żeby Jer nie czuł się zdegustowany.
-Nigdy się nie zmieniaj, kochanie – poprosił cicho. –Nigdy.
- Nie mam zamiaru, kotek - położyła dłoń na jego dłoni.
            Obdarzył ją uśmiechem, ale nie zdążył nic powiedzieć, gdyż wyjechali poza miasto.
-Jesteśmy już na terenie Sanktuarium, ciociu – powiedział Jeremy. –Tam, za drzewami, jest dom.
Domem okazała się willa, gigantyczna i pomalowana na biało, wyglądająca, jakby wyłaniała się ze skały. Z jednej strony otaczały ją drzewa i krzewy, z drugiej była piaszczysta plaża i woda.
-To twój nowy dom, Effy – powiedział Connor, całując ją w dłoń. –Nasz dom. W przyszłości, oczywiście.
- No może byyyyć... - spojrzała na niego sceptycznie, a potem roześmiała się. - Piękny jest. Jeśli takie słownictwo do mnie w ogóle pasuje. If you know what I mean. 
Nie była przyzwyczajona do plaży za oknem. Nawet w LA mieszkała daleko od niej. A jej dom w Szkocji... No cóż, Szkocja. To rozumie się samo przez się.
            Connor tymczasem właśnie przezywał silną wizję. Widział ich oboje za kilka lat, jak spacerują po plaży w promieniach zachodzącego słońca, a pomiędzy nimi, trzymając ich za ręce, idzie ich syn, rudowłosy malec, wesoło coś mówiący do obojga rodziców..
Okej, w końcu wysiedli z samochodu. Nie, Jerry Lee nie był na smyczy. Zaczął wszystko wąchać i sprawdzać teren.
Na ich powitanie wybiegło dużo ludzi. Przeważała służba, która zaczęła się nisko kłaniać Connorowi, Jeremy’emu i Effy, chociaż na nią zerkali podejrzliwie i z zainteresowaniem.
Ponad ich głowami Connor uniósł ręce.
-Przedstawiam wam waszą nową panią! – zawołał, biorąc Elizabeth za rękę.
Cóż, Effy miała ochotę mu przywalić, ale rozumiała. Mieli Sztorm, kochali się, no i jeszcze Jeremy i pies... Ale nadal nie lubiła, jak tak wszyscy się na nią patrzyli.
-Poznaj panią Ghadi, jest tutaj gospodynią.
-Moja pani – starsza kobieta dygnęła elegancko, nie omieszkała jednak otaksować Effy szybkim spojrzeniem. –Panie, wasz dziadek na pana czeka – powiedziała spokojnie, nie unosząc głowy.
-Zajmijcie się chłopcem – poprosił. Wcześniej kazał przygotować dla Jeremy’ego pokój naprzeciwko ich sypialni, by w razie czego byli blisko, ale nie na tyle blisko, by budziły go dźwięki ich namiętności. –Chodźmy, Effy. Poznasz mojego dziadka.
No cóż, Effy szła dzielnie obok Connora, rozglądając się i obserwując wszystko. Oglądała uważnie każdy szczegół.
            Zaprowadził ją pod gabinet dziadka. Wiedział, że starszy mężczyzna lubi spędzać swoje dni na czytaniu książek i piciu herbaty w pokoju, którego taras wychodził na morze.
-Powinniśmy się wcześniej przebrać, ale trudno – powiedział. –Bądź sobą, urwisie.
- Łatwo ci mówić - szepnęła. Ścisnęła jego dłoń bardziej przed wejściem i po wejściu.
            W gabinecie 3 ściany były w całości zastawione regałami z książkami. W rogu stał mały kominek, gdyż czasami noce bywały chłodne, a pośrodku pokoju było masywne, dębowe biurko (Connor już wiedział, że jeszcze podczas tego pobytu zerżnie na nim Effy do nieprzytomności), zaś przed biurkiem stał stolik do kawy, otoczony skórzanymi kanapami.
-Dziadku! – zawołał Connor, wchodząc głębiej do gabinetu.
Po chwili ukazał im się eks dranir, w całej swej okazałości.
Miał już ponad 80 lat na karku, widać było po nim, że czas nie zawsze był łagodny. Wiek przygarbił go, a włosy były prawie całe białe. Mimo to, w ubraniu przypominającym szaty szejka, wyglądał dostojnie.
-Connor, synu! – ucieszył się i z ciekawością spojrzał na Elizabeth. –Kim jest ta młoda dama, dziecko?
-To moja życiowa partnerka, dziadku. Elizabeth Finn. Księżniczka klanu Finn.
- Dzień dobry - podała mu dłoń. - Nazywam się Elizabeth Finn. Ale proszę mi mówić Effy.
-Milo mi cię poznać, Effy – powiedział dranir, ujmując jej rękę i całując lekko jej wierzch. –Widzę, Connor, że nie próżnowałeś – dodał tajemniczo.
Effy spojrzała ukradkiem na Connora.
-Chodzi o zapach – wyjaśnił Connor.
-Nie tylko. Wszędzie na tobie są jego znaki. Nie pozostaje mi nic innego, jak powitać cię w rodzinie, Effy – powiedział ciepło.
Okej, to było proste. Chyba za proste. 
- Miło mi to słyszeć, proszę pana.
-Mów mi dziadku, Effy. Usiądźcie, napijemy się herbaty? Czy wpierw wolicie odpocząć po podróży?
-Chciałbym, żeby Effy odpoczęła. To dla niej pierwsza taka wielka wyprawa – powiedział Connor, władczo ujmując Effy pod ramię. –herbatę wypijemy wieczorem, dziadku.
-Oczywiście. Wrócę do tej fascynującej książki..

            Gdy wyszli z gabinetu, Connor zerknął na swoją partnerkę.
-Aż tak źle było?
- No właśnie nie. Było całkiem miło i przyjemnie - Effy była szczerze zaskoczona. Myślała, że jego dziadek nie będzie miło do niej nastawiony, bo ona jest z klanu Finn. No a tu proszę, taki suprajs...
-Mówiłem – powiedział z dumą. Zaprowadził ją do swojej sypialni.
Ich sypialni.
            Pokój pana domu było ogromny. W honorowym miejscu, na podwyższeniu, stało ogromne łóżko z baldachimem i z mnóstwem poduszek, osłonięte moskitierą. Z okien widać było morze, na które wychodził również wielki balkon. Była tutaj szafa, telewizor zawieszony na ścianie, a wszystko to na prostej, mahoniowej podłodze. Na ścianach były troszkę jaśniejsze od podłogi panele.
-Nasze rzeczy już są rozpakowane.
- Ktoś grzebał w mojej walizce?!
Jej reakcja go zaskoczyła.
-Twoja pokojówka. Rozpakowała twoje rzeczy, żebyś nie musiała się tym zajmować..
- No grzebała w moich rzeczach. No trudno - podeszłą do szafy w celu odszukania swoich rzeczy.
-Dziwna z ciebie księżniczka – powiedział z lekkim uśmiechem.
W szafie wisiał jego „strój wyjściowy”. Nie garnitur (te też wisiały_, ale strój, jaki nosili szejkowie.
-Dziś wieczorem będzie uroczysta kolacja.
- Jeszcze nie zauważyłeś, że jestem inna od tych wszystkich księżniczek? - westchnęła. Wzięła swój dres i poszła do łazienki. O, znalazła swoje kosmetyki i ręcznik. No, to mogła wziąć prysznic.
-Aaa. Właśnie, co do kolacji – chrząknął. –Elizabeth, jest coś, o czym musimy porozmawiać – powiedział poważnie.
- Mów, słyszę cię. Chociaż zawsze możesz dołaczyć.
Connor szybciutko się rozebrał i poszedł pod prysznic. Nałożył troszkę mydła na ręce i zaczał myć jej plecy.
-Widzisz.. w tym świecie przyjęło się, że dranir, prócz żony, ma harem, złożony z drugich żon i kochanek. Ja oficjalnie i nieoficjalnie od tego odstąpiłem, ale hmm.. dziś na kolacji mogą pojawić się damy, które chcą do takowego haremu trafić – ostrzegł. Nie musiały wiedzieć, że jego podniecała TYLKO Effy.
- CO?! - odwróciła się gwałtownie w jego stronę. - Żarty sobie robisz, Navarro? - warknęła, patrząc na niego bazyliszkowym wzrokiem .
-Nie, kochanie. Mówię ci, że mnie to nie interesuje – złapał ją za rękę i przycisnął do swojej męskości. –On jest taki tylko dla ciebie i przy tobie. Nie chcę żadnej innej.
- No ja, kurwa, myślę - nadal była wkurwiona, ale zaczęła sobie go pieścić powoooli. Niech też się podenerwuje.
Connor jęknął zmysłowo.
-Przyrzekam ci, Effy. Żadna inna, tylko ty. Zrób to ustami – jęknął i pocałował ją mocno.
Effy prychnęła.
- Chciałbyś, kotku.
Roześmiał się.
-Pomarzyć zawsze można, co? – zapytał, myjąc jej włosy.
- Marzyć owszem - zamknęła oczy i odchyliła trochę głowę, żeby jej szampon do oczy nie wleciał.
-Kocham cię – powiedział nagle. Nie, żeby mówił jej to pierwszy raz. I nie, żeby nie było lepszej okazji niż pod prysznicem. Tak po prostu poczuł, że musi to powiedzieć.
- Wiem. Ja ciebie też.
Uśmiechnął się i wypłukał jej włosy i siebie.
-Ja wychodzę, muszę jeszcze pogadać z dziadkiem. Zobaczymy się pewnie dopiero na kolacji.
- Zostawiasz mnie tu? Samą? W tym wielkim domu, w którym nikogo nie znam?
-Effy… musze pogadać z dziadkiem. Jeremy, pamiętasz? – westchnął. –Nie zostawiam cię samej. Jak skończysz się kąpac, ktoś będzie na ciebie czekał, okej?
- No dobra, idź, idź. Do zobaczenia więc.
            Gdy Effy wyszła spod prysznica, czekała na nią młoda dziewczyna. Miała może ze 20 lat, długie, czarne włosy splecione w grupy warkocz, z przodu miała grzywkę, która zasłaniała jej czoło. Zielone oczy błyskały inteligentnie, a drobny nosek górował nad pełnymi, łagodnymi ustami wygiętymi w uśmiechu. Dziewczyna była bardzo ładna. Byłaby, gdyby nie blizna, która szpeciła jej policzek, ciągnąc się od kącika oka aż do rogu ust.
-Milady – dygnęła, patrząc na Effy. Ubrana była w strój pokojówki.
- Cześć - Effy zmierzyła ją wzrokiem, jednocześnie wycierając mokre włosy ręcznikiem.
-Jestem Miliana. Pan przysłał mnie, bym dotrzymywała wam towarzystwa, milady i była waszym przewodnikiem po zamku – wciąż nie uniosła na nią wzroku. –Pan liczy, że zostanę waszą pokojówką, pani. Umiem czesać, ubierać i wszystko, co pokojówka musi umieć..
- Ja też umiem się czesać, ubierać, myć też się potrafię sama jak widzisz - powiesiła ręcznik na fotelu, a potem zaczęła szczotką rozczesywać sobie włosy.
-Milady, proszę mnie nie odsyłać – szepnęła dziewczyna, a ręce jej zadrżały.
Elizabeth spojrzała na nią podejrzliwie. 
- Zwolnią cię, jeśli cię odeślę?
-W pałacu nie ma innej damy, której mogłabym służyć, a wśród baronów miejsca nie znajdę – wyznała.
- Dobrze, zostań. Zawsze to jakieś towarzystwo. Musisz mi pokazać całą chatę - spojrzała na nią z błyskiem w oku.
-Jak sobie życzycie, pani. Czy wpierw mam pomóc przy ubieraniu się i czesaniu?
- Po pierwsze, mów mi Effy albo Eff. Po drugie, już ci mówiłam, że sama potrafię to robić. A po trzecie, usiądź.
Przycupnęła na kawałku krzesła, ale zaraz się poderwała.
-Wiem, co się wam spodoba, pani – powiedziała z entuzjazmem.
- Co takiego? - Effy również wstała, ignorując to jej "pani".
-Poprzednia królowa, świeć panie nad jej duszą, miała swoje prywatne ogrody, o które wciąż dba parę osób. Są niesamowite. Nie wolno mi tam wchodzić, ale widziałam je z okna. Wiem, którędy wy tam wejdziecie, pani.
- Okej, chętnie się tam wybiorę. Mam się ubrać jakoś specjalnie, czy mogę iść w tym, w czym jestem? - spojrzała na swój szary dres.
Miliana zerknęła na nią.
-Momencik, pani.. – podeszła do ogromnej szafy. Wisiały tu nie tylko rzeczy Effy i Connora, ale również ubrania, które Connor kazał sprowadzić dla Effy specjalnie na tę okazję. Miliana wyciągnęła prosta, przewiewną sukienkę w kolorze błękitnym, na szerokich ramiączkach, która sięgała kostek, po czym podała Effy robione ręcznie, wykonane z miękkiej skórki sandały.
- Eee...
To nie był do końca (czytaj: w ogóle) jej styl, ale... dziadek Connora musiał ją polubić, więc ubrała się w SUKEINKĘ i założyła SANDAŁY. Boże, do domu - pomyślała.
-Wyglądacie cudownie – Miliana obeszła ją dookoła. –Chodźmy, pani.
- Mhm, jak choinka na Boże Narodzenie - mruknęła, idąc za Milianą.
            Zaprowadziła ją do ogrodu. Gdy tylko słyszała, że ktoś idzie z naprzeciwka, skręcała w boczną alejkę.
-Są jeszcze przejścia dla służby, ale nie przystoi, byście, pani, nimi chodziła.. – powiedziała, wychodząc z posiadłości. Zatrzymała się i wskazała ręką na wejście do czegoś otoczonego żywopłotem. –Nie wolno mi iść dalej.
- A jak pójdziesz ze mną?
Miliana zarumieniła się ostro.
-T-to byłby zaszczyt, milady.. tylko członkowie rodziny dranira mogą wchodzić do środka. No i ogrodnicy. To nie przystoi takiej pokojówce jak ja..
- Czyli możesz - powiedziała Effy. - Chodź, Miliana, pooglądamy sobie te ogrody.
            A było co oglądać. Od środka wyglądało to jak park, utworzony siłami natury. Były tu małe jeziorka, po których można było przejść (po kamieniach) .Łączyły je rzeczki i kanaliki. Nad tym wszystkim wisiały dumne korony drzew, w których jeszcze śpiewały ptaki. Dookoła rosło pełno kwiatów. W centralnym punkcie ogrodu, pośrodku jeziora, stała drewniana altanka, pomalowana na biało.
- Łaaaał... I ta królowa sama to wszystko zaprojektowała? - zapytała Effy, rozglądając się dookoła, nim zrobiła krok, żeby przypadkiem czegoś nie popsuć.
-Z tego, co mi wiadomo, milady, tak. To było nim ojciec pana.. zszedł na inną drogę – mruknęła zakłopotana. –Królowa często tu przychodziła z synami.
-Siadała z nami w altance. Niewiele pamiętam – powiedział Connor, pojawiając się za nimi.
            Przeżył lekki szok, widząc Effy w tej sukience. Nie podejrzewał, że ją włoży. Wyglądała zjawiskowo, niczym wróżka bądź nimfa, która żyje w zaczarowanym ogrodzie. Podszedł bliżej i po prostu objął ramieniem jej talię.
-Panie – Miliana szybko się skłoniła. –Przepraszam, że naruszam tereny waszej wysokości i..
-Spokojnie, Miliano. Jeśli Elizabeth cię tutaj zaprosiła, wszystko jest okej.
- Już pogadaliście? - spojrzała na niego poważnie.
-Tak, kochanie. Dziadek jest zasmucony tym, że Jeremy stracił ojca. Ale cieszy się, że ma teraz nas oboje. Miliano, masz teraz czas dla siebie. Oprowadzę moją panią po posiadłości. Zjaw się o 19, by przygotować ją do kolacji.
-Oczywiście, panie. Milady – dygnęła przed nimi i odeszła szybkim krokiem.
- Ładnie tutaj - ponownie się rozejrzała i nawet lekko uśmiechnęła.
-Chodź – złapał ją za rękę i poprowadził prze niski most do altanki. –Tęskniłas, gdy mnie nie było? – zapytał chytrze.
- Hm... niekoniecznie - stanęła przy barierce i spojrzała w wodę.
Stanął za jej plecami i oparł się o barierkę tak, by Effy znalazła się między jego ramionami.
-Ranisz moje uczucia – zaśmiał się. Ugryzł dziewczynę lekko w kark. Masakra, nie widział jej dwie godziny, a już zdążył się stęsknić. –Wyglądasz zjawiskowo w tej sukience.
- A weź przestań, masakra jakaś. Już się boję, co będę musiała włożyć na tę kolację.
-Założysz co zechcesz. Jesteś piękna nawet w dżinsach. Wszyscy będą ubrani tradycyjnie. Kolejne nudne spotkanie z baronami – westchnął. –Z jednej strony cieszę się, że jestem w domu, ale z drugiej wolałbym być z tobą w Stanach.
- No trudno, kotek. Nie można mieć wszystkiego - odwróciła się do niego przodem i pocałowała lekko.
Uśmiechnął się.
-Pokaż pazurki przy kolacji. Niech widza, jaką smoczycę mam u swego boku. Może wtedy te ich nudne córeczki uciekną.
- Na pewno - prychnęła. A jak nie, to zamienię im szampony na kremy do depilacji.