sobota, 20 kwietnia 2013

Rozdział 54. Spotkanie po… latach. (Maddy x Stephen)



            Maddy weszła do szpitala i jak zawsze, uśmiechnęła się do recepcjonistki. Kobieta odpowiedziała uśmiechem.
-Patrzcie państwo, kto do nas przyszedł – wyszła zza kontuaru i podeszła bliżej Maddy, aby dotknąć rączki kilkumiesięcznego chłopczyka, którego dziewczyna niosła w nosidełku na plecach. –Nasz naczelny przystojniak.
-Och, nie powtarzaj mu tego, bo będzie bardzo arogancki – zaśmiała się Maddy, ale był to śmiech krótki i gdzieś w głębi duszy wymuszony.
Wszak ojciec chłopca był arogancki i egoistyczny. A ona nie chciała, by jej syn na takiego wyrósł.
            Zaniosła go do szpitalnego żłobka i udała się do pokoju pielęgniarek, aby przebrać się w swój strój. Od kiedy zaszła w ciążę jej moce uzdrawiania stały się większe, więc po zamieszkaniu w Los Angeles uznała, że będzie dokonywać małych cudów w szpitalu.
            Przyjrzała się sobie w lustrze. Od kiedy uciekła ze Szkocji, minęło 9 miesięcy. Była wtedy w 3 miesiącu ciąży, samotna i przerażona. Na szczęście, pomógł jej Ian, dzięki któremu mogła opłacić podróż i pozwolić sobie na wynajęcie małego mieszkanka, a także na wyprawkę dla dziecka. A potem zmieniła numer komórki i od czasu do czasu wysyłała tylko listy do matki, w których przesyłała zdjęcia swojego syna oraz krótkie informacje, co u niej.
            Miała teraz dłuższe włosy i troszkę ciemniejsze. Po ciąży szybko wróciła do dawnej figury, nawet bardziej schudła. Jej piersi troszkę się powiększyły, a biodra bardziej zaokrągliły. I chociaż miała dopiero 20 lat, nie była już dziewczyną, tylko kobietą.
            Zeszła do izby przyjęć i złapała za kartę pierwszego pacjenta. Nie było to nic poważnego, więc, aby nie ujawnić swojej prawdziwej mocy, pomogła mu „normalnie”. I tak mijaj jej cały dzień, dopóki do szpitala nie wpadli zamaskowany na czarno mężczyźni, terroryzując wszystkich bronią.
-Mój przyjaciel jest ranny! – wrzasnął, mierząc do lekarza. –Masz mu pomóc, JUŻ!
Maddy szybko ukryła małą dziewczynkę, której właśnie zszyła rękę, za parawanem. Niestety, szybki ruch, który wykonała, zwrócił na nią uwagę. Mężczyźni skinęli na nią bronią.
-Te, śliczna! Jak nie chcesz, by ktoś zginął, podejdź tu!
            Myśląc tylko o swoim dziecku, które spało kilka pięter wyżej, Maddy lekko drżąc zrobiła krok do przodu. W takich chwilach jak ta, żałowała, że jej dar nie był bardziej agresywny.
-Co się stało? – zapytała, ostrożnie podchodząc do rannego mężczyzny. Już z daleka poczuła zapach śmierci; partner terrorysty został postrzelony w klatkę piersiową, w dodatku, postrzelony kilkakrotnie. Mogłaby go ocalić swoim darem, ale.. –Tu potrzebny jest lekarz – powiedziała cicho, przyciskając do jego piersi materiał, by zatamować krwawienie. –Jestem tylko pielęgniarką, proszę pana…
            O, nie jąkała się. Stephena się bała, a tu, w obliczu śmieci, nie czuła lęku.
-Ty! – mężczyzna wycelował w lekarza. –Idziecie oboje z nami!
            I zaciągnęli ich do izolatki. Pozostali trzej mężczyźni wciąż mierzyli do pacjentów i reszty personelu. Nie zauważyli, że mały chłopczyk wymknął się przez uchylone drzwi i zaalarmował ludzi na piętrze wyżej.
            I wezwano policję. I oddział antyterrorystyczny.
Stephen siedział w furgonetce, mając na sobie umundurowanie załogi antyterrorystycznej, tak jak reszta jego kolegów z załogi. Słuchał planu swojego kapitana (tak, proszę państwa, on się SŁUCHAŁ), a potem razem z resztą założyli na oczy gogle i wyszli z furgonetki. Stephen skierował się ze swoją grupą do wejścia dla załogi ratowniczej szpitala. Grupa "frontowa" z łatwością poradziła sobie z tamtymi.
- Tam w gabinecie jest uwięziona pielęgniarka i lekarz - wyjąkała jakaś pielęgniarka.
Stephen kiwnął głową i zbliżył się do drzwi. I wtedy okazało się, że jest jeszcze jeden terrorysta, który nie omieszkał się strzelić do Stephena, który jakoś się tym nie przejął. Błyskawicznie odwrócił się do niego i strzelił.
- Ałć - skomentował tylko, widząc, że jego ramię krwawi. Super. - pomyślał, a potem spojrzał na kolegę. Ten skinął głową i otworzył drzwi, a Stephen wkroczył do środka. - FBI, na ziemię - wydarł się i bez patyczkowania podszedł do rannego i położył go na plecy. Przecież mógł sięgnąć po broń i komuś coś zrobić.
I wtedy dostrzegł Maddy.
-On i tak nie żyje – powiedziała cicho Maddy, czując, jak miękną jej nogi. Zostali uratowani. Znów będzie mogła wziąć synka na ręce. –A pan jest ranny – zauważyła. Porwała materiały opatrunkowe i podeszła do niego. –Wiem, że zaraz musi pan wrócić do kolegów, ale proszę sobie pozwolić pomóc – dodała i przyłożyła mu wacik do rozciętego ramienia.
Stephen walczył z tym, aby zdjąć kominiarkę z ust i ją pocałować. Jezu, tak długo jej szukał, a ona sobie siedziała w szpitalu, który został zaatakowany! Heloł?!
- Jasne - odpowiedział tylko. Nie potrzebował tego, i tak zaraz się uleczy.
Cóż, na więcej na razie go stać nie było, ponieważ był oczarowany jej osobą. Znowu. Kurczę...
Jego głos był zniekształcony przez materiał, więc uznała, ze to, co mówił, nie było zbyt ważne.
-Proszę, prowizorycznie, bo prowizorycznie, ale nie wda się zakażenie – oznajmiła, uśmiechając się do niego promiennie. –Dziękuję panu i pana kolegom – dodała, na chwilę trzymając jego dłoń (w rękawiczce, ups). –Dzięki panom wrócę dziś do mojej rodziny. Jak wszyscy tutaj.
- Taka nasza praca - uśmiechnął się, czego i tak nie było widać (no co zrobisz). - Do zobaczenia, ale nie w pracy - puścił jej oczko, a potem się wycofał.
Bez słowa wsiadł do furgonetki, zdjął hełm, gogle i kominiarkę. No. Znalazł ją. W końcu.
To sobie teraz porozmawiają.

            Wieczorem Maddy przebrała się w swoje ciuchy (najtańsze dżinsy i koszulkę, które można kupić w supermarkecie, w końcu pielęgniarki kokosów nie zarabiają) i pobiegła do żłobka. Z ulgą porwała syna w ramiona i pocałowała w główkę.
-Cześć, skarbie – szepnęła i pomachała do dyżurnej pielęgniarki wychodząc.
Tymczasem drzwiami frontowymi wszedł sobie Stephen Finn. Dreptał z łapkami w ciemnych dżinsach, czerwonej koszulce z literką R na lewej piersi i czarnych trampkach z Konserwy (Converse).
Przydreptał do recepcji, oparł się łokciami o ladę i pochylił, przybliżając twarz do pielęgniarki. Uśmiechnął się swoim seksi uśmiechem numer dwa.
- Dzień dobry.
-Och, witam – pielęgniarka była nim oczarowana. –Niestety, już po czasie wizyt, proszę pana…
- Och... ale ja tylko chciałem się zapytać, o której kończy Madeline McGregor.
-O! – usta kobiety ułożyły się w kółeczko. –Nie jest pan pierwszym mężczyzną, który o to pyta – zdradziła. –Ale Maddy zazwyczaj nie życzy sobie, by być zaczepianą – dodała, ale podała mu grafik. –Właśnie skończyła. Pewnie odbiera jeszcze dziecko ze żłobka na trzecim piętrze.
- Świetnie. Dziękuję pani bardzo - uśmiechnął się, a potem ruszył na trzecie piętro.
Tam zachowywał się ostrożnie. I przyczepił się ściany, kiedy dostrzegł Maddy z chłopcem na łapkach.
Łokutfa... To było jego dziecko, tak?
-Mmm, co powiesz na nowy przecierek dzisiaj? – zapytała Maddy, dla odmiany, przypinając sobie nosidełko z przodu. –Mamusia kupiła z marchewką. Postaraj się znowu nie opluć nim wszystkiego dookoła, co? – szczebiotała, uśmiechając się do dziecka.
Stephen przyczaił się do niej od tyłu. Na początku przyglądał się dzidzi z szokiem, przekręcając głowę tak jak dziecko. Aj, aż się uśmiechnął szeroko. Dreptał cicho za Maddy i bawił się z dzieckiem w "akuku". W sensie zakrywał oczy, a potem znowu je pokazywał. Robił nawet głupie miny. Awww, jego synek!
A wtedy Maddy dostrzegła go w odbiciu na szybie. Krzyknęła cicho, obracając się przodem do niego. Objęła go mocno ramionami i cofnęła się.
-Panicz Stephen – wyszeptała, blednąc.
- Ja! - rozłożył ręce, czekając, aż się do niego przytuli. Nic takie nie następowało, więc opuścił łapki. - No cześć. Jak ma na imię nasz syn? - podszedł bliżej, zerkając na dzidzię.
Cofnęła się znów. Jak on ją odnalazł? Przecież Ian nie wiedział, gdzie ona jest, jej matka też, nie kontaktowała się z nikim innym!
-Czego chcesz?
- Chcę pokoju na świecie, chcę wiedzieć, jak ma na imię nasz syn, chcę iść z tobą na randkę, chcę... oj, ja tyle chcę, a  tak mało potrzebuję - ona się cofała, on robił kroki w przód. - Cześć mały - dotknął jego główki i lekko ją pogłaskał. Boże, bał się, że zaraz niechcący coś mu zrobi.
-MOJE dziecko ma na imię Jonah – cofnęła się, z przerażeniem obserwując, jak dziecko patrzy zafascynowane na mężczyznę, który dał mu życie. I tylko tyle. –Odejdź. Zostaw nas.
- NASZE dziecko ma na imię Jonah. Bardzo ładnie. Ale masz ładne imię, Jonah - wyszczerzył się do dzidzi. - Nigdzie się nie wybieram - odpowiedział poważnie, patrząc na Maddy.
-To mnie nie obchodzi. Zostaw nas – powtórzyła. –Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego – dodała.
- Ależ masz. Jonah nas łączy. A ja mam prawo się z nim widywać.
-Nie masz! – pisnęła. –Pozwoliłbyś go zabić, gdybyś się o nim dowiedział wcześniej, dobrze o tym wiem. Nie pozwolę ci skrzywdzić mojego syna – cofała się, niczym przerażone zwierzątko. Okej, windy były coraz bliżej…
- What, what, what? - uniósł brwi. - Nie! Nie zabiłbym go! Ta kretynka kłamała. Podsłuchałem jej rozmowę po twoim odejściu. Szukałem cię wszędzie, a tu proszę... Maddy... - ściszył głos, a jego wyraz twarzy wyrażał skruchę. - Nie zostawiłbym cię, ani nie kazał zabijać dziecka. Aż tak nisko mnie oceniasz?
Zamilkła. Wpatrywała się w niego. Okej. Jeśli to był podstęp..
-Nie wiem, co o tobie myśleć – powiedziała cicho. –Ułożyłam sobie życie tutaj, z dala od ciebie. Ja i Jonah dajemy sobie radę. Wracaj do swojego bogatego życia, baronie. Uwodź kolejne pokojówki, wyjdź za dziewczynę, którą zaakceptują twoi rodzice. Nie mam zamiaru ujawniać, kto jest ojcem Jonaha. W akcie urodzenia figuruję jako nieznany – zapewniła go. –Nie chcę alimentów. Nie chcę niczego od ciebie. Możesz się nie martwić, że gdy znajdziesz żonę, to jej o tym powiem. Więc odejdź – mówiła szybko, cofając się w stronę windy. Och dlaczego nikogo tutaj nie było?!
I dlaczego wciąż czuła, że go kocha?
- Zmieńmy akt urodzenia. Chcę mieć kontakt z dzieckiem, a jeśli sobie tego nie życzysz, to cóż, twój problem. Mam prawo i z tego prawa skorzystam. Jonah też jest moim synem czy tego chcesz, czy nie. I nie mam zamiaru wracać do Szkocji, ponieważ również sobie tutaj ułożyłem życie. Mam pracę, mieszkanie i syna. Więc przykro mi, że cię rozczaruję, ale zostanę i będę odwiedzać syna.
Przemilczał, że będzie ją uwodził, aż w końcu padną sobie w ramiona i będą żyli długo i szczęśliwie.
-Nie masz żadnego prawda do Jonaha! – krzyknęła. –Nie było cię przy nim, gdy urodził się za wcześnie i walczył o życie! Nie było cię przy nim, gdy pierwszy raz się uśmiechnął! Nie było cię przy m.. – urwała i odwróciła się, by wezwać windę. Miała łzy w oczach. Pojawia się, książę pieprzony, wtedy, gdy wszystko już gra i myśli, że padnie mu w ramiona.
- Może dlatego, że uciekłaś? - również podniósł głos. A co. Zdenerwował się, chłopok.
-A co miałam zrobić? – syknęła, tuląc do siebie dziecko. –Twoi rodzice i tak by mnie zwolnili. Syn barona nie może mieć dziecka ze służącą – powiedziała gorzko. Liczyła piętra, modląc się, by winda już tu była. –A co za problem zapłacić, by wyskrobała i wyrzucić ją? Jest twoje słowo przeciwko słowu tamtej dziewczyny. Nie ufam ci.
- Nie znasz moich rodziców - warknął cicho. - Poza tym, nie dbam o to, co można mojej pozycji, a czego nie. Robię, co chcę. A chcę mieć dziecko i nie odbierzesz mi tego, zrozumiałaś?
-To sobie zrób – warknęła. –Znajdziesz wiele chętnych. I będziesz mógł obserwować wszystko od początku. Fajnie, życzę ci udanego życia. Cześć – wsiadła do windy.
Wsiadł za nią. Haha, bo się go tak łatwo pozbędzie. Dobry żart, really.
- Mam już. Jonah. Nosisz je właśnie.
-Nie, nie masz – szepnęła. –Nie chcemy cię w naszym życiu, zrozum. Odejdź. Po prostu… zniknij.
Przez te 9 miesięcy wmówiła sobie, że nic do niego nie czuje. Nawet jeśli z każdym dniem Jonah coraz bardziej przypominał ojca, ona blokowała serce przed uczuciami do Stephena. A on tak teraz się pojawił…
- Rozczaruję cię, księżniczko. Nie zniknę - powiedział twardo, patrząc jej w oczy.
-Świetnie. A więc ja to zrobię – prychnęła. –Nie wiem, jak mnie odnalazłeś, ale tym razem nie dasz rady.
- No błagam, smok zapamiętał twój zapach. I Jonah. Teraz znajdzie cię wszędzie. Poza tym, dlaczego nie chcesz, żebym się widywał z dzieckiem i dlaczego nie chcesz mnie w swoim życiu? Dlaczego Jonah nie ma wiedzieć, kto jest jego prawdziwym ojcem?
-Dlaczego?! Może dlatego, że jego ojciec jest nieodpowiedzialnym, niedojrzałym kretynem, któremu kasa w głowie zamiast mózgu, który traktuje wszystkich z góry i uważa się za 8 cud świata, który jest arogancki i awwrrr! – warknęła, odsuwając się od niego. –Nienawidzę cię – powiedziała cicho.
Ała, kuźwa, to bolało.
Stephen zamilkł. Aha. Okej.
- W takim razie, cóż, skontaktuje się z tobą mój prawnik.
-Nie odbierzesz mi go – pisnęła, wtulając się w róg windy. Była przerażona. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, pełnymi bólu i smutku. –Nie odbierzesz mi go, nie możesz… - szeptała, tuląc do siebie Jonaha. Dziecko zaczęła cicho płakać, więc Maddy kołysała go, starając się powstrzymać własne łzy. Boże, dlaczego? Co ona mu zrobiła? Odeszła, by nie niszczyć mu życia i nie spieprzyć historii, stała się tylko epizodem w jego życiu. A on.. a on…
- Nie chcę ci go odebrać - zaprzeczył szybko. - Chcę być ojcem, rozumiesz? - ha, chciał czegoś więcej, bo chciał jeszcze jej, ale co zrobisz...
Podszedł do niej i niepewnie ją przytulił. Ok, pewnie zaraz go odepchnie, znowu wyzwie, znowu powie, że go nienawidzi...
Przez chwilę pozwoliła sobie na komfort wspominania tego, jak cudownie pachniał i jak ciepły był w dotyku. Jak czuła się przy nim bezpiecznie. Nawet Jonah przestał płakać.
            Maddy położyła dłoń na jego torsie i odepchnęła go.
-Nie ufam ci – powiedziała cicho. –Boję się ciebie. Proszę… cofnij się…
- Dobrze - cofnął się więc. - Nie musisz mi ufać, ale Jonah będzie też moim synem czy tego chcesz, czy nie.
Zagryzła wargę.
-Czego chcesz? – szepnęła. –W zamian za zostawienie nas? Mam ci się oddać? Mam ci zapłacić? Powiedz, czego chcesz? Jonah miał się dowiedzieć, w stosownym czasie, że jego ojciec był dobrym człowiekiem, ale zginął, zdarza się. Kochałby cię, chociaż nigdy by cię nie poznał – dodała.
- Mówiłem ci już czego chcę. Możemy przejść dalej do tematu, bo to już się nudne robi.
Winda zatrzymała się na parterze. Maddy wyszła, mijając zaniepokojone koleżanki z pracy.
-Panno McGregor, coś nie tak? – zapytał ochroniarz. –Czy ten pan panienkę niepokoi? – spojrzał zimno na Stephena.
Maddy zawahała się.
-To mój… znajomy. Ze Szkocji – wyjaśniła. –Jestem zmęczona po dzisiejszym dniu. Dziękuję za troskę, panie Applebref. Do zobaczenia jutro – uśmiechnęła się z trudem i wyszła ze szpitala.
Och, mogła sobie iść. Niech idzie. Do domu. A on pójdzie za nią.
            Ale ona czekała na niego. Drżała na chłodnie, ciągnącym znad oceanu, ale mocno tuliła do siebie synka, który zdążył już zasnąć (oj, jego rodzice się kłócili, wielkie halo).
-Gdy znajdę prawnika, to ci dam znać – powiedziała cicho. –Zadzwonię do Iana i pożyczę od niego kasę.
- Że co? - spojrzał na nią z szeroko otwartymi oczami. - Jakiego prawnika?!
-Powiedziałeś, że chcesz mieć syna. Okej. Moją propozycją będzie to, abyś widywał go dwa razy w miesiącu w weekendy, a także mógł odwiedzać go w święta. Nie będę ci zabraniać spotykania go, a gdy podrośnie, pozwolę wam na wspólne weekendy beze mnie. Zadowolony? – trzęsła się jak osika, ale głos miała twardy. A jakże. Jeśli chodziło o Jonaha, to była zdolna zabić.
- Nie, niezadowolony. Bardzo niezadowolony. Dlaczego tak bardzo nie chcesz, żebym był dla niego ojcem?
Zacisnął pięści. No, no. Straszyć go takimi rzeczami? To karalne!
-Bo nie nadajesz się na ojca – powiedziała cicho. –Owszem, zakładam, ze jesteś w stanie go pokochać, bo twoi rodzice bardzo kochali ciebie. Jesteś na tyle bogaty, by go rozpieszczać. Ale czego go nauczysz? Bo nie szacunku do innych, nie wartości dla życia. Rozumiesz, o co mi chodzi, Stephen? – szepnęła. –Poza tym… poznałam kogoś. On kocha Jonaha i mnie.
- O... no... to trudno.
Ała, kurwa, zabolało go tu i ówdzie. No cóż.
- To mnie naucz. Pokaż mi, jak mam go wychowywać. Pomóż mi.
~…kim jesteś i co zrobiłeś ze Stephenem? – wymamrotał zaskoczony smok. Okej, on prosił o POMOC. ~Może jeszcze będziesz błagał? To Maddy! MOJA MADDY! – zauważył nagle i zaczął radośnie machać ogonkiem. ~Na co czekasz, kurwa? NA KOLANA KRETYNIE!
Cofnęła się nieufnie.
-Posłuchaj, cieszę się, że chcesz aktywnie uczestniczyć w jego życiu – zaczęła. –Schlebiasz mi tym, że przejmujesz się dzieckiem, które zrobiłeś służącej. Ale to nie jest zabawka, paniczu. Nie będziesz mógł go odłożyć na półkę i pobiec za nową kobietą, która zawróci ci w głowie…. Czy dasz sobie z tym radę?
- Nie chcę innej kobiety, tylko ciebie. Smok wybrał ciebie, a ja nie przeczę. Nie chce go traktować jak zabawki. Szukałem cię ten cały czas. Swoją drogą, ładnie zmywałaś ślady za sobą. Ale okej. Chcesz być z innym, proszę bardzo. Ale Jonah będzie moim synem, nie jego.
Och, niech tylko dorwie tego kolesia w swoje smocze łapki.
-Dobrze. Dobrze. Wygrałeś – westchnęła. –Ale jeżeli go skrzywdzisz, to cię zabiję – dodała. Wyjęła z torebki kawałek kartki i długopis. –To mój adres – wymamrotała, zapisując go. –Wolny dzień mam dopiero w sobotę. Możesz przyjść. Zro..zrobię obiad – zaproponowała.
- Świetnie - schował do kieszeni karteczkę. - Więc do zobaczenia - i sobie pocałował główkę synka. - Do zobaczenia, mały - uśmiechnął się ciepło, a potem odwrócił się i poszedł do samochodu.
Wyjął telefon z kieszeni i zadzwonił do Noah.
- Tato? Znalazłem ją.