niedziela, 2 grudnia 2012

Rozdział 35. Znalezione niekradzione. (Lilian x Michael)



Wysokie, stare drzewa szumiały majestatycznie, w rytm silnego, zimnego wiatru. Deszcz, który zacinał wraz z nimi, wyglądał jak miliony malutkich igiełek. Niebo co chwila rozjaśniał zygzak błyskawicy, tylko po to, by po kilku sekundach znów pogrążyć go w jeszcze większym mroku.
Biegnąca przez las drobna blondynka prawie nie czuła już bólu. Liczyła się dla niej tylko odzyskana wolność. Co z tego, że małe kamyczki i sosnowe igły wbijały się w jej stopy? Co z tego, że kończyny, osłabione tak długim biegiem, zaczynały się plątać? Co z tego, że ciało, odziane tylko w króciutkie szorty i biały top na ramiączkach marzło? Liczyło się tylko to, by uciec jak najdalej.
Nie zauważyła skarby i znajdującego się przed nią korzenia. Może zdołałaby wyhamować, ale nieposłuszne ciało wpierw zahaczyło stopą o korzeń, a potem poleciało bezwładnie do przodu, tuż ponad skarpą. Miała szczęście, że wylądowała kilka centymetrów za płotem, a nie za nim.

Cassie obudziła się rano. Jak zawsze po burzy, powietrze było rześkie i przyjemne. Zerknęła na śpiącego męża i po cichutku wymknęła się z łóżka. W nocy było zimno, więc sięgnęła po jego koszulę i założyła je na siebie. Mmm. Jej obaj synowie byli dziś w domu, więc może przygotuje jakieś dobre śniadanko dla nich i dla wnuczki.. Naleśniki z świeżymi malinami, ot co!
Ale gdy wyszła do ogródka i zobaczyła na jednej z grządek leżące bezwładnie ciało, krzyknęła przeraźliwie. Bardziej z szoku niż strachu.

Michael, syn Cassie i Josepha, ten, który był bardziej podobny do ojca, ten poważniejszy i spokojniejszy, ten rodzinny kujon, który szedł do kuchni, usłyszał krzyk mamy. Nie zastanawiając się dłużej, pobiegł do ogródka. Położył dłonie na ramionach matki przyciągnął ją do siebie. Dopiero po chwili, kiedy miał zapytać, czy wszystko w porządku, dostrzegł ciało, leżące w trawie i krzakach.
- Mamo...? - zaczął niepewnie, a potem podszedł do nieprzytomnej dziewczyny. Ukucnął i sprawdził, czy żyje, przykładając dwa palce do tętnicy ich "gościa". - Żyje.
Cassie, która już zdążyła się jako tako opanować, podeszła do niego szybkim krokiem i kucnęła przy dziewczynie.
- Jezu - szepnęła, blednąc.
Całe ciało ich "gościa" było skorupą brudu, zaschniętego błota i krwi.
- Dzwonimy po naszego lekarza, czy normalnego? - spojrzał na matkę. No, ona panikowała, on musiał zachować spokój.
-Gdyby była obdarzona, nie leżałaby tutaj - zamruczała, lekko badając kark dziewczyny. Wyglądało na to, że kręgosłup był cały.. -Weź ją do domu. A ja zadzwonię po obu. Tu będzie potrzeba cudu - westchnęła.
Mikey wziął dziewczynę na ręce bardzo delikatnie. Nie chciał pogarszać jej stanu... Z drugiej strony zastanawiał się, co ona robiła i kto jej to zrobił. Ktoś chciał ją dopaść, a ona uciekała.
Zacisnął zęby. Niech tylko dorwie tego kogoś w swoje łapki...

Pierwszy przyjechał Uzdrowiciel. Na widok leżącej na kanapie dziewczyny po prostu zacisnął zęby.
- Wiele w życiu widziałem, ofiary wojny, wypadków.. ale to jest równie okrutne - powiedział cicho, pochylając się nad nią. Wysłał impuls, który miał dostarczyć mu informacji o pacjentce, podczas gdy Cassie poszła się ubrać i obudzić Josepha. Mężczyzna zerknął na Michaela. -Musiała spaść ze skarpy nad waszym ogrodem, panie Redbird. Cud, że nie kilka centymetrów obok, wtedy nadziałaby się na płot..
- Może pan ją uratować? - czarnowłosy zacisnął pięści. Marzenie na dziś: dowiedzieć się, kto śmiał ją tak pobić, torturować, doprowadzić do takiego stanu... a potem go zabić. Oczywiście, robiąc mu/jej wcześniej to samo, co on/ona zrobił/a tej dziewczynie. Bo pomimo krwi i brudu dostrzegł, że jest zbyt delikatna, aby zrobić komuś krzywdę, a to miałaby być jej kara czy pokuta.
Joseph zszedł po chwili w jakiś tam spodniach, koszulce, nieogolony i nieuczesany. Zmartwił się (tak, tak), kiedy żona w skrócie mu opowiedziała, co zobaczyła i kogo znalazła.
- Witam, doktorze - przywitał się poważnie.
-Witam, baronie Redbird - z szacunkiem pochylił przed nim głowę. -Tak, dam. Ale nie wiem, czy jej psychika sobie poradzi. To zwykły człowiek, nie jest obdarzona - powiedział. -A więc tak.. Najgorszy jest bardzo poważny uraz mózgu, doszło do jego opuchnięcia. Ma złamaną nogę w dwóch miejscach w rękę w trzech. Nie została zgwałcona, ale kilka organów jest poważnie uszkodzonych...
- Nich pan robi, co do pana należy - powiedział jednocześnie ojciec i syn.
Michael przysiadł się bliżej i zaczął obserwować.
Uzdrawianie jej, z krótkimi przerwami by na chwilę złapać oddech, zajęło uzdrowicielowi prawie 10 godzin. Zrobił, co mógł.
-To od niej zależy, czy się obudzi czy nie - powiedział cicho, wstając. -Bardzo mocno uraziła się w głowę, zapewne przy upadku. Ale ręka złamana została wcześniej, ale nie tak wcześniej, jak pozostałe obrażenia na ciele. Jedynie noga to wynik wypadku. Reszta to.. Ktoś ją bił - oznajmił cicho. -Jeśli pani chce, lady Redbird, pomogę ją umyć..
-Nie, dam sobie radę - powiedziała cicho.
- Dziękujemy, doktorze - powiedział Joseph, odprowadzając go do drzwi. - Pieniądze przeleję jutro na konto z samego rana.
- Mamo - zaczął cicho Michael - pomóc ci?
Dobrze, że jego brat, James, był teraz z jego córką.
-Och, Michael, jeśli dasz radę... - powiedziała powoli. Wiedziała, że wraz z Josephem wychowała porządnych, dobrze wychowanych chłopców.
Zabrali dziewczynę do łazienki. Cassie napełniła wannę letnia wodą, po czym wlała do niej różne ziołowe mieszanki.
-Na te siniaki - wyjaśniła synowi. -Jak byliście z Jamesem mali, też wam robiłam takie - westchnęła nostalgicznie.
Mike uśmiechnął się delikatnie. Ostrożnie nagą już "ofiarę przemocy" posadził w wannie, uważając na to, aby bandaże i cała reszta się nie zamoczyły. A było to trudne.
-Nie martw się, bandaże zmienimy - uspokoiła go Cassie. Zaczęła zmywać brud z nieznajomej.
A gdy skończyła, była pod wrażeniem. Dziewczyna miała nie więcej niż 20 lat. Długie włosy, jak się okazało, były koloru dojrzałej pszenicy. Jej ciało, tam gdzie nie było zasinione lub zaczerwienione, było białe jak mleko.
-Och, jest śliczna - powiedziała cicho.
- Piękna - dodał, uśmiechając się. - Weź ręcznik, mamo. Zaniosę ją do pokoju gościnnego. Niech śpi i odpoczywa.
Okej, był facetem. Jego oczy wędrowały tu i tam... Ciało miała naprawdę cudowne, tylko poranione. Och, zabije tego skurwiela.

I tak, cały dzień minął jak z bicza strzelił, gdy byli skupieni na ratowaniu życia nieznajomej. Cassie nawet przez chwilę się nie wahała, tylko przygarnęła ją pod swoje 'skrzydła' i oznajmiła, że dopóki nie wydobrzeje, zamieszka z nimi. Co miało swoje plusy, bo ktokolwiek przyjdzie ją odebrać, będzie się musiał zmierzyć z 3 baronami Redbird, a także z nią.
Ubrali ją w jedną z koszulek Michaela, a potem położyli spać w gościnnej sypialni.
I właśnie tam, gdy było grubo po północy, nieznajoma się obudziła.

Ciało było znajome, ale jakby nieznajome. Unosiła wpierw ręce, obandażowane i pachnące ziołami, aby móc im się w ciemnościach przyjrzeć. Mogła poruszać nogami, więc wstała. Bolało, gdy się ruszała, ale strach powoli zaciskał swoje szpony na swoim gardle. Gdzie była?
Co gorsza...
Kim była?

Michael nie mógł spać w nocy. Cały czas myślał o nieznajomej dziewczynie. Nie znał jej, nie wiedział, czy chciał ją poznać. Liczyła się dla niego zemsta za jej krzywdy. Ot tak, pf, nie wiadomo skąd.
Jego czuje uszy usłyszały, że ktoś łazi po chacie. Odgarnął kołderkę z bioder i nóg, wstał i wyszedł po cichu na korytarz. To pewnie Izzy, jego córka, znowu chciała iść do dziadka. Ale wolał się upewnić. Co, jeśli ktoś przyszedł po nieznajomą...?
Ale to była ona. W jego koszulce stała przy drzwiach na taras. Przyjrzał się jej plecom i nogom. Naprawdę była ładna.
- Dobry wieczór - zaczął spokojnym, ciepłym tonem, robiąc jeden krok w przód. Troszkę się bał ją wystraszyć czy coś. Szok i te sprawy...
Ta, nigdy nie łapał się na psychologię.
Dostrzegła go. Był ogromny. Góra mięśni, ubrana w przystojną twarz i zgrabne ciało. Pisnęła cichutko i rozejrzała się panicznie. A potem wcisnęła w kąt obok telewizora i osłoniła rękoma. Może jej nie zauważył? A może odpuści? Kim on był?
- Hej, hej - podszedł do niej powoli i ukucnął na przeciwko niej. W sporej odległości. Jeeezu, co on miał mówić, robić? Bał się nawet światło zapalić. Jeszcze podrażni jej oczy i co... Ciekawe jaki kolor miały jej oczy. - Spokojnie, nic ci nie zrobię. Moja mama znalazła cię w ogrodzie rano. Pomogliśmy ci.
Zadrżała. Gdzieś w niej czaiła się wiedza że wysocy i silni lubią ją bić, wiec wtuliła się w swój kącik. Ale uderzenie nie następowało, wiec spoza rąk spojrzała na jego stopy. Te też były wielkie. Może to był olbrzym?
Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Myślała używając słów, ale jej usta tych słów nie pamiętały.
- Może jesteś głodna? Może chce ci się pić? Chodź, zaprowadzę cię do kuchni - wyciągnął ku niej dłoń. Wszystko robił powoli. Domyślał się, że gwałtowne ruchy mogły przyprawić ją o zawał serca.
- Może jesteś głodna? Może chce ci się pić? Chodź, zaprowadzę cię do kuchni - wyciągnął ku niej dłoń. Wszystko robił powoli. Domyślał się, że gwałtowne ruchy mogły przyprawić ją o zawał serca.
Cofnął rękę. Okej, to pewnie źle jej się kojarzyło.
- Nie skrzywdzę cię. Gdybym chciał to zrobić, to zrobiłbym to już dawno. Ale nie chcę - zaznaczył szybko. - Chcę ci pomóc - patrzył na nią z troską. Bała się go. I to jak jasna cholera pewnie... Nie chciał, żeby się go bała.
Nie uderzył jej? Niepewnie zerknęła tym razem na jego kolana. Był...inny. Strach powoli ją opuszczał. Ostrożnie wyciągnęła do niego jedną rękę, wręcz sam paluszek. Drugą wciąż się osłaniała, gdy paluszkiem lekko dźgnęła jego. Był prawdziwy...
- Możesz złapać moją dłoń - uśmiechnął się. - Nie uderzę cię. Nie jestem taki.
Nieśmiało ujęła jego dłoń. Była tak wielka, że wykroiłaby z niej dwie swoje... Ale wciąż osłaniała się drugą. Może on sobie tylko z niej żartuje?
Mike delikatnie pogłaskał kciukiem zewnętrzną stronę jej dłoni.
- Nic ci tutaj nie grozi, wiesz?
Wstała, wpatrując się w swoje stopy. Przy jego stopach wyglądały na malutkie..
Również wstał, ale powolutku, oglądając ją uważnie. Uśmiechał się delikatnie, nie wykonywał gwałtownych ruchów.
- Jestem Michael, a ty?
Zerknęła na jego szyję, nie wyżej, i zaraz umknęła wzrokiem w bok.
Michael, pomyślała. A biała kartka, którą była jej pamięć, zaczęła się zapełniać. Ot, pierwsze słowo. Michael, powiązane z ciepłą dłonią. To już było coś.
- Ach, nie powiesz mi. Jesteś tajemniczą, piękną nieznajomą - powiedział cicho, na nowo wyciągając dłoń w jej stronę. - Złap mnie, jesteś bezpieczna ze mną i moja rodziną. Ochronimy cię.
Znała te słowa i rozumiała ich sens, nawet jeśli nie była w stanie ich powtórzyć. Nieśmiało wsunęła dłoń w jego dłoń, wciąż na niego nie patrząc. Bała się, że gdy zobaczy jego twarz, okaże się, że ma rogi czy coś...
- Dobrze. Będzie w porządku, Słońce.
A, postanowił sobie tak do niej mówić. Miała jasne włosy i skórę, to czemu nie.
Zaprowadził ją do kuchni, pozwalając, aby rozglądała się dookoła i poznała miejsce.
- Rano jest tutaj jasno i kolorowo. Spodoba ci się - postanowił również mówić do niej ciepło i czule. Żeby wiedziała, że nic jej nie grozi z jego strony. Ani w tym domu.
Spoglądała na jego plecy. Na pewno nie był człowiekiem. Ludzie nie mogli być tacy wysocy i silni. Musiał być aniołem, który przyszedł po jej duszę. Albo demonem, który zabierze ją teraz do piekła. Nie mogła żyć, prawda?
Anioł. Archanioł Michael, ot co. Ale nie, był tylko człowiekiem. Co prawda Obdarzonym, no ale... nadal człowiekiem.
- Tu jest lodówka - którą otworzył. - Wybierz coś, co chcesz zjeść lub się napić. Osobiście proponuję ten sok lub mleko - pokazał paluszkami niczym dzieciak.
Porwała buteleczkę soku i uciekła w kąt. Niezgrabnymi ruchami otworzyła ją i zaczęła łapczywie pić zawartość. Robiła to szybko, na wypadek, gdyby stracił dobry humor i chciał jej to zabrać.
- Hej, Słońce, powoli, bo się zachłyśniesz. Nikt ci tego nie zabierze, naprawdę.
Grzbietem dłoni otarła usta, gdy skończyła. Cichutko beknęła i zarumieniła się. Rozejrzała się dookoła, nie wiedząc, co zrobić z butelką..
- Daj - podszedł do niej spokojnie i wyciągnął dłoń. - I na zdrowie - uśmiechnął się.
Od kilu ostatnich lat tak często uśmiechał się, kiedy był z Izzy.
-Zdo..wie?
Odezwała się! - ucieszył się Michael. Ale... Jej chyba było ciężko mówić. Dlatego się nie odzywała, a nie dlatego, że nie chciała.
- Smakowało ci?
-Zdo..wie?
- Zdrowie - powtórzył.
-Zdrowie!
- Właśnie tak, brawo - uśmiechnął się szerzej. Bał się zaklaskać. Tak, bo ją mógł wystraszyć. - A to był sok, a trzymasz butelkę.
-Sok zdrowie? - podchwyciła. Gardło bolało. Ale słowa kształtowały się w miarę wyraźnie. Znała je, ale wymawianie ich było tak, jakby odsłaniała coś, co było zasłonięte w jej umyśle.
- Tak. Sok jest zdrowy - usiadł obok niej. - Mogę?
-Sok - podała mu pustą butelkę.
- Wypiłaś i nie ma - odłożył butelkę na bok.
-Nie sok? - zapytała, zasmucona.
Nie zdążył jej odpowiedzieć, ponieważ światło w kuchni się zapaliło, a w drzwiach stanął Joseph.
- O, cześć, co je... - nie dokończył.
A nieznajoma pisnęła, znów przerażona. Ale zamiast uciec do kąta, mocno wtuliła się w Michaela. Może jej nie zobaczy...
- Hej, Słoneczko, spokojnie - szepnął i spojrzał jej w oczy. I nagle zapragnął ją poznać.