sobota, 27 kwietnia 2013

Rozdział 55. Konkurent! (Stephen x Maddy)

Stephen zjawił się przed drzwiami Maddy o wyznaczonej godzinie. Ok, luksusy to to nie były. Ileż ten przeklęty Ian jej dał?! Zwariował?! Oj, będzie musiał z nim pogadać jak smok ze smokiem.
Zapukał i zadzwonił. Oczekiwał. A może się pomylił? Może przyjechał nie na ten adres.
            Otworzyła mu Maddy w letniej sukience za kolano. Włosy miała upięte w zgrabny koczek, a luźne kosmyki opadały jej na twarz.
-Mm…cześć – powiedziała, otwierając szerzej drzwi i zapraszając go do środka.
- Cześć - przelotnie kisnął ją w policzek, powstrzymując się od gorącego buziaka w usta. No cóż...
Wszedł do środka i się rozejrzał. Ok, co tam, że dotykał głową sufitu. No, prawie no.
-Jonah zaraz się pewnie obudzi. Lubi chwilkę pospać po śniadaniu – wyjaśniła. –Napijesz się kawy? Herbaty?
- Jasne, kawy poproszę - rozejrzał się. Okej, będzie walczyć o to, że ma zamieszkać z nim. I ona i Jonah.
-Chodź – zaprowadziła go do kuchni (malutkiej) i nalała do kubka świeżo zaparzonej kawy. –Bez mleka, z cukrem – pamiętała, co lubił. No cóż..
- Masz tutaj strasznie dużo miejsca - mruknął, biorąc szklankę do łapek.
-Musiałam wybierać między wyprawką dla Jonaha a metrażem – wzruszyła ramionami. –A nie chciałam prosić Iana o większą pożyczkę – dodała.
            Nie dodała, że zimą było tutaj naprawdę nieprzyjemnie, ale jakoś sobie radziła.
- Aha - odpowiedział tylko. - Gdzie śpi Jonah?
-W mojej sypialni jest kołyska – powiedziała cicho. –Chcesz… chcesz go teraz zobaczyć?
- Niech pośpi jeszcze - usiadł na kanapie. - Od razu mówię, że nie godzę się na żadne łikendy i święta. Chcę go widywać, kiedy chcę.
-Stephen… ja mam swoje życie. Nie zawsze będę na twoje żądanie – tłumaczyła łagodnie. –Poza tym, pracuję.
- Ja też. Ale jak ty byś się czuła, gdybym ci powiedział, że będziesz widywać Jonah w łikendy i święta?
Westchnęła. I weź mu tu tłumacz.
-Postaram się. Ale nie wiem, czy dam radę – oznajmiła. –Musisz zrozumieć, że Jonah będzie ze mną. Nie będę ci specjalnie utrudniać kontaktu z nim. Ale nie chcę się również czuć ograniczana przez ciebie.
- No i fajnie. Więc chcemy tego samego. Damy radę. Więc, może jutro po południu wybierzemy się na spacer z Jonah?
Och, no proszę, przecież nie zamierzał z nich rezygnować.
-Jutro jestem już umówiona – wyznała cichutko. –Z kolegą z pracy. Idziemy na rodzinny piknik z Jonah…
- Na rodzinny piknik z Jonah? Rodzinny? To wybiorę się z wami. Rodzinny.
RODZINNY?! DA FUCK?!
-Stephen… to ma być randka – ściszyła głos. –Ale nie z tobą..
- Hm... no cóż, trudno. A ja chcę przebywać z Jonah.
Aj, był upierdliwy? To dobrze.
Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Maddy zrobiła zaskoczoną minę. O boże, jeśli to znów komornik po spłatę zaległych rachunków, to nie wie, co zrobi…
            Ale na progu stał jej kolega z pracy. Z bukietem czerwonych róż.
-Jak się ma mama mojego ulubionego pacjenta? – zapytał, wchodząc do środka. Podał Maddy róże, po czym lekko pocałował ją w usta.
Stephen poczuł jak zalewa go krew. W pokoju zrobiło się gorąco, kiedy zacisnął pięści i ostatkami sił próbował się powstrzymać, żeby mu nie przyje... żeby go nie uderzyć. Albo chociaż trwale uszkodzić.
Ale odetchnął i stanął dumnie. Z zaciętą miną obserwował to... nic.
Maddy zmieszała się. Wielokrotnie powtarzała, by jej nie całował..
-George, poznaj, to mój… znajomy ze Szkocji, Stephen. Stephen, to George, mój przyjaciel z pracy..
-…chłopak – wtrącił tamten z uśmiechem.
-… i lekarz Jonaha.
- A ja jestem ojcem Jonah - wyjaśnił na luzie. Nie, wcale nie cisnął jadem, pf.
-Oj.. – mężczyzna zerknął na Maddy. –Och, rozumiem. Zainteresował się w końcu losem dziecka? – dodał, oczywiście, bez jadu, jasne. –Maddy, musisz wreszcie rozważyć przeprowadzkę do mnie. Ciasno tu u ciebie, kochanie.
Przeszedł do kuchni i nalał sobie kawy.
-Jonah śpi po śniadanku?
-Jak zaczarowany – Maddy uśmiechnęła się.
- On nie wie? - "zdziwił się" Stephen. No cóż.
Wszedł do pokoju, gdzie spał Jonah. Ale mały nie spał. I nie płakał. 
- Cześć, młody - przywitał się Stephen, oczarowany dzidzią. - Też go nie lubisz, co? - pogłaskał małego po głowie. - Musisz powiedzieć mamie, żeby wybrała mnie. Nie wiem, czy moje starania pomogą, ale lepiej byłoby cię mieć po swojej stronie - mrugnął do niego i się uśmiechnął.
Obożeoboże, jego mała część leżała sobie spokojnie i och, Jonah był j e g o.
-Obudził się?
-Świetnie – George wszedł do sypialni. Och, chciałby, żeby Maddy wreszcie zamieszkała z nim. Może wtedy zgodziłaby się z nim sypiać..
~Co to za porażka ewolucji? – zainteresował się Smok.
-Jesteście gotowi na piknik? – zapytał George.
-Co..
-No dziś. Piknik.
-A nie jutro…?
-Kotku – położył dłonie na jej talii. –Znowu wszystko pokręciłaś. Za dużo pracujesz…
- Jonah dzisiaj stąd wyjdzie, ale ze mną - prychnął Stephen.
Smoku, trzymaj mnie, bo go zabiję.
Uniósł brew.
-Maddy, miałaś rację. Twój były jest agresywny.
-Nie byliśmy razem – powiedziała cicho Maddy.
- Ja? Ja agresywny? - położył sobie łapkę na mostku. - Haha, jeszcze nic nie widziałeś, lekarzyno.
-Proszę nad sobą panować – odparł George ponownie. –Wystraszysz Jonaha i Maddy – dodał. –Kochanie, chcesz, żebym pomógł mu znaleźć drzwi? – objął ją uspokajająco ramieniem.
- Gdzie jest mój wnuk? - do mieszkania wpadło państwo Finn z Annie na czele. - Wybacz, kochana - zwróciła się do Maddy. - Ktoś nie zamknął drzwi. Wystraszyłam się i nie posłuchałam męża - podeszłą do kołyski. - Ale śliczny. Ma twój nosek, Stephen.
A on uśmiechnął się dumnie.
Maddy podeszła i wzięła Jonah na ręce. Mocno przytuliła go do siebie i cofnęła się do kąta. Najchętniej zostałaby teraz sama z synem. Po co oni tu wszyscy przyszli?
Noah tymczasem wpatrywał się w wnuka.
-Państwo Finn – wymamrotała Maddy. O boże..
-No, synu, dobra robota. Cześć, Maddy, ślicznie wyglądasz. A ten wybryk matki natury to kto? – kciukiem wskazał lekarza.
- Też się właśnie zastanawiałem - westchnął Stephen. 
- Przestańcie - Annie zgromiła ich wzrokiem. A potem z uśmiechem spojrzała na syna. - Jak mu dałaś na imię?
Och, nie chciała jej przecież wystraszyć...
-Mój wnuk ma na imię Jonah – powiedziała mama Maddy, pojawiając się w holu. –I tak, pani Annie – dodała ciszej – Wiedziałam od jakiegoś czasu, gdzie jest Maddy. Przepraszam, paniczu Stephenie, ale ona tak bardzo się panicza bała..
-Mamo.. – Maddy rzuciła się w objęcia matki, tuląc Jonah.
- Mnie? No ludzie - Stephen westchnął głęboko. - Ja nikogo nie skrzywdzę. Mamo, powiedz coś.
- Stephen...
- No dobra no, teraz chcę się "oczyścić" - zrobił cudzysłów. - Chcę Jonah i Maddy.
-Spokojnie, synu. Czego cię uczyłem? – Noah zerknął na niego z troską.
-Wiesz co, Maddy… ja wpadnę kiedy indziej – powiedział George. –Widzimy się w poniedziałek?
-Jasne… przepraszam – szepnęła.
-Nie szkodzi, kochanie – uspokoił ją uśmiechem i wyszedł.
-Maddy, czy pozwolisz mi go wziąć na ręce? – zapytał Noah. –To mój wnuk – uśmiechnął się lekko.
-O..okej – podała mu Jonah, a jego dziadek przytulił go do siebie ostrożnie. –Zobacz, Annie… Nasz wnuk.
- Widzę, kochanie - podeszła bliżej i z uśmiechem lekko ujęła malutką dłoń. - Wygląda zupełnie jak Stephen.
-Mm.. ma oczy Maddy – powiedział lekko. A potem podał Jonah jego drugiej babci. A sam przyciągnął syna bliżej. –No, czemu na jej palcu jeszcze nie widzę pierścionka? – zapytał szeptem, gdy kobiety zaczęły się rozpływać nad dzieckiem. –Tak długo jej szukałeś na nic?
- No weź, najpierw muszę zjeść tego kolesia. Ona mnie nienawidzi. Ale spokojnie, dam sobie radę, tato. Jeszcze w tym roku zobaczysz mnie w smokingu przez ołtarzem
Noah uniósł brew.
-No ja myślę. Inaczej mamie będzie smutno. No a Maddy to dobra dziewczyna – dodał. Podziały? Klasy? Był najgorszym baronem, ale też jednym z bogatszych. Jeśli jego syn chciał poślubić pokojówkę, to ją poślubi. Koniec.
- Wiem, tato. Mówię, spokojnie. Jonah już mnie uwielbia.
- To miłe, że dałaś mu imię po moim bracie - powiedziała w końcu Annie. - Pewnie się ucieszy. A ty, Maddy, chyba nie zamierzasz zostawać w tym mieszkaniu? To nie są dobre warunki dla dziecka...
-Tylko na tyle mnie stać – powiedziała cicho. –Pracuję jako pielęgniarka. Nie zarabiam dużo…
-Więc dlaczego nie zamieszkasz z Stephenem? – zapytał zaskoczony Noah, znów biorąc wnuka na ręce. Mały smok wyczuł dużego smoka i okej, spodobało mu się. –Ma tak duże mieszkanie, a jest tam sam…
-To chyba dobry pomysł, córeczko.. .Rodzina powinna mieszkać razem – wtrąciła matka Maddy.
- To jest bardzo dobry pomysł. Możesz wybrać pokoik dla dziecka i go urządzić jak chcesz - ucieszyła się Annie. O, tak, alleluja i do przodu!
- Gdzie masz walizki? Spakować cię? - zaoferował Stephen, rozglądając się.
Chwila. Moment. Spokojnie. Maddy chciała krzyczeć. Wszystko działo się za szybko, nagle pojawili się tu ich rodzice i już zrobiliby wszystko, by zamieszkała ze Stephenem? Z człowiekiem, którego się boi…?
-Nie masz dużo bagażu – zauważyła mama Maddy i zaczęła ją pakować. –Rzeczy Jonah też nie ma dużo. Widziałam dom panicza Stephena – powiedziała. –Będzie ci tam dobrze.
-Przepraszam bardzo! – krzyknęła w końcu Maddy. –A jako kto mam tam jechać? Pokojówka? Matka jego dziecka czy co? Dlaczego wszyscy decydujecie za mnie?!
Noah uniósł brew. Łał. Zawsze uważał, że Maddy jest śliczna, ale teraz, gdy pokazała pazurki, była jeszcze seksowna. Gdyby nie był żonaty…
- Ponieważ pozwalasz mojemu dziecku mieszkać w takiej okolicy? - zapytał Stephen, jakby to było oczywiste. 
- Posłuchaj, Maddy... - zaczęła spokojnie Annie - tak będzie lepiej dla Jonah.
-Bo co? Bo on ma kasę? – zapytała cicho. –Owszem, nie stać mnie na coś lepszego. Ale zarobiłam na to sama – podkreśliła. –Spłaciłam dług, który zaciągnęłam u Dranira Iana. Jonah nic tu nie brakuje. Jest czysto, ciepło, bezpiecznie i nie jest głodny.
- Ej, ja też pracuję! - zaznaczył Stephen. 
- Rozumiem, Maddy. Ale przemyśl to na spokojnie. Wiem, jesteś niezależna, rozumiem, sama taka byłam, ale proszę, pomyśl o ojcu Jonah, a nie o Stephenie.
Maddy zagryzła wargę.
-Okej. Okej. Zamieszkam z nim tylko dla Jonah – powiedziała zrezygnowana. –Mój syn potrzebuje ojca..
… ale ja nie potrzebuję znów być jego kochanką, dodała w myślach.

            Spakowane walizki zostały włożone do auta Stephena. Noah i reszta pożegnała się, wracając do hotelu. Maddy ostrożnie przypięła syna do fotelika, który Stephen już zdążył zakupić (!) i usiadła z przodu. Okej, znów wygrał. Dlaczego on zawsze z nią wygrywa?!
Bo jest boski, what can you do?
Stephen zawiózł ich do swojego mieszkanka, bardziej w centrum miasta. Wyjął Jonah z fotelika i przytulił dzidzię. Yay! Miał go w końcu na łapkach. Awww, jakie to urocze! Kij z tym, że ludzie się dziwnie na niego patrzyli.
            W windzie lustrowała go spojrzeniem, ale nie nalegała, by oddał jej dziecko. Zaufa mu, chociażby troszeczkę, tylko dla swojego syna.
-Więc… gdzie pracujesz? – zapytała nagle. –W jednym ze sklepów ojca?
Prychnął. 
- Zgadnij. Uratowałem ci życie niedawno. Swoją drogą, lepiej się już czujesz?
-Jesteś antyterrorystą? – uniosła brwi w geście zdziwienia. –Ty?!
- Co cię tak dziwi? - znowu prychnął.
-Nie wyglądasz na kogoś, kto pracowałby w takim zawodzie – wzruszyła ramionami. –Widziałam cię w przyszłości jako kogoś, kto pomiata ludźmi. Np. prezes banku czy coś.
~MYŚLAŁA O NAS!
- No wiesz? Nie jestem taki! No, może troszkę. Ale widzisz, pracuję w FBI jako antyterrorysta i zarabiam sam na siebie - pokazał jej język. - Twoja mama nisko mnie ocenia. Powiedz jej coś - poprosił synka.
-Okej, okej. Przepraszam, niedoceniałam cię – podała mu rękę. –Zawrzyjmy pokój. Dla Jonah. Niech widzi, że jego rodzice się e… lubią.
- Jasne - uśmiechnął się.
Lubić, ha. On zamierzał sprawić, że Maddy go pokocha.

sobota, 20 kwietnia 2013

Rozdział 54. Spotkanie po… latach. (Maddy x Stephen)



            Maddy weszła do szpitala i jak zawsze, uśmiechnęła się do recepcjonistki. Kobieta odpowiedziała uśmiechem.
-Patrzcie państwo, kto do nas przyszedł – wyszła zza kontuaru i podeszła bliżej Maddy, aby dotknąć rączki kilkumiesięcznego chłopczyka, którego dziewczyna niosła w nosidełku na plecach. –Nasz naczelny przystojniak.
-Och, nie powtarzaj mu tego, bo będzie bardzo arogancki – zaśmiała się Maddy, ale był to śmiech krótki i gdzieś w głębi duszy wymuszony.
Wszak ojciec chłopca był arogancki i egoistyczny. A ona nie chciała, by jej syn na takiego wyrósł.
            Zaniosła go do szpitalnego żłobka i udała się do pokoju pielęgniarek, aby przebrać się w swój strój. Od kiedy zaszła w ciążę jej moce uzdrawiania stały się większe, więc po zamieszkaniu w Los Angeles uznała, że będzie dokonywać małych cudów w szpitalu.
            Przyjrzała się sobie w lustrze. Od kiedy uciekła ze Szkocji, minęło 9 miesięcy. Była wtedy w 3 miesiącu ciąży, samotna i przerażona. Na szczęście, pomógł jej Ian, dzięki któremu mogła opłacić podróż i pozwolić sobie na wynajęcie małego mieszkanka, a także na wyprawkę dla dziecka. A potem zmieniła numer komórki i od czasu do czasu wysyłała tylko listy do matki, w których przesyłała zdjęcia swojego syna oraz krótkie informacje, co u niej.
            Miała teraz dłuższe włosy i troszkę ciemniejsze. Po ciąży szybko wróciła do dawnej figury, nawet bardziej schudła. Jej piersi troszkę się powiększyły, a biodra bardziej zaokrągliły. I chociaż miała dopiero 20 lat, nie była już dziewczyną, tylko kobietą.
            Zeszła do izby przyjęć i złapała za kartę pierwszego pacjenta. Nie było to nic poważnego, więc, aby nie ujawnić swojej prawdziwej mocy, pomogła mu „normalnie”. I tak mijaj jej cały dzień, dopóki do szpitala nie wpadli zamaskowany na czarno mężczyźni, terroryzując wszystkich bronią.
-Mój przyjaciel jest ranny! – wrzasnął, mierząc do lekarza. –Masz mu pomóc, JUŻ!
Maddy szybko ukryła małą dziewczynkę, której właśnie zszyła rękę, za parawanem. Niestety, szybki ruch, który wykonała, zwrócił na nią uwagę. Mężczyźni skinęli na nią bronią.
-Te, śliczna! Jak nie chcesz, by ktoś zginął, podejdź tu!
            Myśląc tylko o swoim dziecku, które spało kilka pięter wyżej, Maddy lekko drżąc zrobiła krok do przodu. W takich chwilach jak ta, żałowała, że jej dar nie był bardziej agresywny.
-Co się stało? – zapytała, ostrożnie podchodząc do rannego mężczyzny. Już z daleka poczuła zapach śmierci; partner terrorysty został postrzelony w klatkę piersiową, w dodatku, postrzelony kilkakrotnie. Mogłaby go ocalić swoim darem, ale.. –Tu potrzebny jest lekarz – powiedziała cicho, przyciskając do jego piersi materiał, by zatamować krwawienie. –Jestem tylko pielęgniarką, proszę pana…
            O, nie jąkała się. Stephena się bała, a tu, w obliczu śmieci, nie czuła lęku.
-Ty! – mężczyzna wycelował w lekarza. –Idziecie oboje z nami!
            I zaciągnęli ich do izolatki. Pozostali trzej mężczyźni wciąż mierzyli do pacjentów i reszty personelu. Nie zauważyli, że mały chłopczyk wymknął się przez uchylone drzwi i zaalarmował ludzi na piętrze wyżej.
            I wezwano policję. I oddział antyterrorystyczny.
Stephen siedział w furgonetce, mając na sobie umundurowanie załogi antyterrorystycznej, tak jak reszta jego kolegów z załogi. Słuchał planu swojego kapitana (tak, proszę państwa, on się SŁUCHAŁ), a potem razem z resztą założyli na oczy gogle i wyszli z furgonetki. Stephen skierował się ze swoją grupą do wejścia dla załogi ratowniczej szpitala. Grupa "frontowa" z łatwością poradziła sobie z tamtymi.
- Tam w gabinecie jest uwięziona pielęgniarka i lekarz - wyjąkała jakaś pielęgniarka.
Stephen kiwnął głową i zbliżył się do drzwi. I wtedy okazało się, że jest jeszcze jeden terrorysta, który nie omieszkał się strzelić do Stephena, który jakoś się tym nie przejął. Błyskawicznie odwrócił się do niego i strzelił.
- Ałć - skomentował tylko, widząc, że jego ramię krwawi. Super. - pomyślał, a potem spojrzał na kolegę. Ten skinął głową i otworzył drzwi, a Stephen wkroczył do środka. - FBI, na ziemię - wydarł się i bez patyczkowania podszedł do rannego i położył go na plecy. Przecież mógł sięgnąć po broń i komuś coś zrobić.
I wtedy dostrzegł Maddy.
-On i tak nie żyje – powiedziała cicho Maddy, czując, jak miękną jej nogi. Zostali uratowani. Znów będzie mogła wziąć synka na ręce. –A pan jest ranny – zauważyła. Porwała materiały opatrunkowe i podeszła do niego. –Wiem, że zaraz musi pan wrócić do kolegów, ale proszę sobie pozwolić pomóc – dodała i przyłożyła mu wacik do rozciętego ramienia.
Stephen walczył z tym, aby zdjąć kominiarkę z ust i ją pocałować. Jezu, tak długo jej szukał, a ona sobie siedziała w szpitalu, który został zaatakowany! Heloł?!
- Jasne - odpowiedział tylko. Nie potrzebował tego, i tak zaraz się uleczy.
Cóż, na więcej na razie go stać nie było, ponieważ był oczarowany jej osobą. Znowu. Kurczę...
Jego głos był zniekształcony przez materiał, więc uznała, ze to, co mówił, nie było zbyt ważne.
-Proszę, prowizorycznie, bo prowizorycznie, ale nie wda się zakażenie – oznajmiła, uśmiechając się do niego promiennie. –Dziękuję panu i pana kolegom – dodała, na chwilę trzymając jego dłoń (w rękawiczce, ups). –Dzięki panom wrócę dziś do mojej rodziny. Jak wszyscy tutaj.
- Taka nasza praca - uśmiechnął się, czego i tak nie było widać (no co zrobisz). - Do zobaczenia, ale nie w pracy - puścił jej oczko, a potem się wycofał.
Bez słowa wsiadł do furgonetki, zdjął hełm, gogle i kominiarkę. No. Znalazł ją. W końcu.
To sobie teraz porozmawiają.

            Wieczorem Maddy przebrała się w swoje ciuchy (najtańsze dżinsy i koszulkę, które można kupić w supermarkecie, w końcu pielęgniarki kokosów nie zarabiają) i pobiegła do żłobka. Z ulgą porwała syna w ramiona i pocałowała w główkę.
-Cześć, skarbie – szepnęła i pomachała do dyżurnej pielęgniarki wychodząc.
Tymczasem drzwiami frontowymi wszedł sobie Stephen Finn. Dreptał z łapkami w ciemnych dżinsach, czerwonej koszulce z literką R na lewej piersi i czarnych trampkach z Konserwy (Converse).
Przydreptał do recepcji, oparł się łokciami o ladę i pochylił, przybliżając twarz do pielęgniarki. Uśmiechnął się swoim seksi uśmiechem numer dwa.
- Dzień dobry.
-Och, witam – pielęgniarka była nim oczarowana. –Niestety, już po czasie wizyt, proszę pana…
- Och... ale ja tylko chciałem się zapytać, o której kończy Madeline McGregor.
-O! – usta kobiety ułożyły się w kółeczko. –Nie jest pan pierwszym mężczyzną, który o to pyta – zdradziła. –Ale Maddy zazwyczaj nie życzy sobie, by być zaczepianą – dodała, ale podała mu grafik. –Właśnie skończyła. Pewnie odbiera jeszcze dziecko ze żłobka na trzecim piętrze.
- Świetnie. Dziękuję pani bardzo - uśmiechnął się, a potem ruszył na trzecie piętro.
Tam zachowywał się ostrożnie. I przyczepił się ściany, kiedy dostrzegł Maddy z chłopcem na łapkach.
Łokutfa... To było jego dziecko, tak?
-Mmm, co powiesz na nowy przecierek dzisiaj? – zapytała Maddy, dla odmiany, przypinając sobie nosidełko z przodu. –Mamusia kupiła z marchewką. Postaraj się znowu nie opluć nim wszystkiego dookoła, co? – szczebiotała, uśmiechając się do dziecka.
Stephen przyczaił się do niej od tyłu. Na początku przyglądał się dzidzi z szokiem, przekręcając głowę tak jak dziecko. Aj, aż się uśmiechnął szeroko. Dreptał cicho za Maddy i bawił się z dzieckiem w "akuku". W sensie zakrywał oczy, a potem znowu je pokazywał. Robił nawet głupie miny. Awww, jego synek!
A wtedy Maddy dostrzegła go w odbiciu na szybie. Krzyknęła cicho, obracając się przodem do niego. Objęła go mocno ramionami i cofnęła się.
-Panicz Stephen – wyszeptała, blednąc.
- Ja! - rozłożył ręce, czekając, aż się do niego przytuli. Nic takie nie następowało, więc opuścił łapki. - No cześć. Jak ma na imię nasz syn? - podszedł bliżej, zerkając na dzidzię.
Cofnęła się znów. Jak on ją odnalazł? Przecież Ian nie wiedział, gdzie ona jest, jej matka też, nie kontaktowała się z nikim innym!
-Czego chcesz?
- Chcę pokoju na świecie, chcę wiedzieć, jak ma na imię nasz syn, chcę iść z tobą na randkę, chcę... oj, ja tyle chcę, a  tak mało potrzebuję - ona się cofała, on robił kroki w przód. - Cześć mały - dotknął jego główki i lekko ją pogłaskał. Boże, bał się, że zaraz niechcący coś mu zrobi.
-MOJE dziecko ma na imię Jonah – cofnęła się, z przerażeniem obserwując, jak dziecko patrzy zafascynowane na mężczyznę, który dał mu życie. I tylko tyle. –Odejdź. Zostaw nas.
- NASZE dziecko ma na imię Jonah. Bardzo ładnie. Ale masz ładne imię, Jonah - wyszczerzył się do dzidzi. - Nigdzie się nie wybieram - odpowiedział poważnie, patrząc na Maddy.
-To mnie nie obchodzi. Zostaw nas – powtórzyła. –Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego – dodała.
- Ależ masz. Jonah nas łączy. A ja mam prawo się z nim widywać.
-Nie masz! – pisnęła. –Pozwoliłbyś go zabić, gdybyś się o nim dowiedział wcześniej, dobrze o tym wiem. Nie pozwolę ci skrzywdzić mojego syna – cofała się, niczym przerażone zwierzątko. Okej, windy były coraz bliżej…
- What, what, what? - uniósł brwi. - Nie! Nie zabiłbym go! Ta kretynka kłamała. Podsłuchałem jej rozmowę po twoim odejściu. Szukałem cię wszędzie, a tu proszę... Maddy... - ściszył głos, a jego wyraz twarzy wyrażał skruchę. - Nie zostawiłbym cię, ani nie kazał zabijać dziecka. Aż tak nisko mnie oceniasz?
Zamilkła. Wpatrywała się w niego. Okej. Jeśli to był podstęp..
-Nie wiem, co o tobie myśleć – powiedziała cicho. –Ułożyłam sobie życie tutaj, z dala od ciebie. Ja i Jonah dajemy sobie radę. Wracaj do swojego bogatego życia, baronie. Uwodź kolejne pokojówki, wyjdź za dziewczynę, którą zaakceptują twoi rodzice. Nie mam zamiaru ujawniać, kto jest ojcem Jonaha. W akcie urodzenia figuruję jako nieznany – zapewniła go. –Nie chcę alimentów. Nie chcę niczego od ciebie. Możesz się nie martwić, że gdy znajdziesz żonę, to jej o tym powiem. Więc odejdź – mówiła szybko, cofając się w stronę windy. Och dlaczego nikogo tutaj nie było?!
I dlaczego wciąż czuła, że go kocha?
- Zmieńmy akt urodzenia. Chcę mieć kontakt z dzieckiem, a jeśli sobie tego nie życzysz, to cóż, twój problem. Mam prawo i z tego prawa skorzystam. Jonah też jest moim synem czy tego chcesz, czy nie. I nie mam zamiaru wracać do Szkocji, ponieważ również sobie tutaj ułożyłem życie. Mam pracę, mieszkanie i syna. Więc przykro mi, że cię rozczaruję, ale zostanę i będę odwiedzać syna.
Przemilczał, że będzie ją uwodził, aż w końcu padną sobie w ramiona i będą żyli długo i szczęśliwie.
-Nie masz żadnego prawda do Jonaha! – krzyknęła. –Nie było cię przy nim, gdy urodził się za wcześnie i walczył o życie! Nie było cię przy nim, gdy pierwszy raz się uśmiechnął! Nie było cię przy m.. – urwała i odwróciła się, by wezwać windę. Miała łzy w oczach. Pojawia się, książę pieprzony, wtedy, gdy wszystko już gra i myśli, że padnie mu w ramiona.
- Może dlatego, że uciekłaś? - również podniósł głos. A co. Zdenerwował się, chłopok.
-A co miałam zrobić? – syknęła, tuląc do siebie dziecko. –Twoi rodzice i tak by mnie zwolnili. Syn barona nie może mieć dziecka ze służącą – powiedziała gorzko. Liczyła piętra, modląc się, by winda już tu była. –A co za problem zapłacić, by wyskrobała i wyrzucić ją? Jest twoje słowo przeciwko słowu tamtej dziewczyny. Nie ufam ci.
- Nie znasz moich rodziców - warknął cicho. - Poza tym, nie dbam o to, co można mojej pozycji, a czego nie. Robię, co chcę. A chcę mieć dziecko i nie odbierzesz mi tego, zrozumiałaś?
-To sobie zrób – warknęła. –Znajdziesz wiele chętnych. I będziesz mógł obserwować wszystko od początku. Fajnie, życzę ci udanego życia. Cześć – wsiadła do windy.
Wsiadł za nią. Haha, bo się go tak łatwo pozbędzie. Dobry żart, really.
- Mam już. Jonah. Nosisz je właśnie.
-Nie, nie masz – szepnęła. –Nie chcemy cię w naszym życiu, zrozum. Odejdź. Po prostu… zniknij.
Przez te 9 miesięcy wmówiła sobie, że nic do niego nie czuje. Nawet jeśli z każdym dniem Jonah coraz bardziej przypominał ojca, ona blokowała serce przed uczuciami do Stephena. A on tak teraz się pojawił…
- Rozczaruję cię, księżniczko. Nie zniknę - powiedział twardo, patrząc jej w oczy.
-Świetnie. A więc ja to zrobię – prychnęła. –Nie wiem, jak mnie odnalazłeś, ale tym razem nie dasz rady.
- No błagam, smok zapamiętał twój zapach. I Jonah. Teraz znajdzie cię wszędzie. Poza tym, dlaczego nie chcesz, żebym się widywał z dzieckiem i dlaczego nie chcesz mnie w swoim życiu? Dlaczego Jonah nie ma wiedzieć, kto jest jego prawdziwym ojcem?
-Dlaczego?! Może dlatego, że jego ojciec jest nieodpowiedzialnym, niedojrzałym kretynem, któremu kasa w głowie zamiast mózgu, który traktuje wszystkich z góry i uważa się za 8 cud świata, który jest arogancki i awwrrr! – warknęła, odsuwając się od niego. –Nienawidzę cię – powiedziała cicho.
Ała, kuźwa, to bolało.
Stephen zamilkł. Aha. Okej.
- W takim razie, cóż, skontaktuje się z tobą mój prawnik.
-Nie odbierzesz mi go – pisnęła, wtulając się w róg windy. Była przerażona. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, pełnymi bólu i smutku. –Nie odbierzesz mi go, nie możesz… - szeptała, tuląc do siebie Jonaha. Dziecko zaczęła cicho płakać, więc Maddy kołysała go, starając się powstrzymać własne łzy. Boże, dlaczego? Co ona mu zrobiła? Odeszła, by nie niszczyć mu życia i nie spieprzyć historii, stała się tylko epizodem w jego życiu. A on.. a on…
- Nie chcę ci go odebrać - zaprzeczył szybko. - Chcę być ojcem, rozumiesz? - ha, chciał czegoś więcej, bo chciał jeszcze jej, ale co zrobisz...
Podszedł do niej i niepewnie ją przytulił. Ok, pewnie zaraz go odepchnie, znowu wyzwie, znowu powie, że go nienawidzi...
Przez chwilę pozwoliła sobie na komfort wspominania tego, jak cudownie pachniał i jak ciepły był w dotyku. Jak czuła się przy nim bezpiecznie. Nawet Jonah przestał płakać.
            Maddy położyła dłoń na jego torsie i odepchnęła go.
-Nie ufam ci – powiedziała cicho. –Boję się ciebie. Proszę… cofnij się…
- Dobrze - cofnął się więc. - Nie musisz mi ufać, ale Jonah będzie też moim synem czy tego chcesz, czy nie.
Zagryzła wargę.
-Czego chcesz? – szepnęła. –W zamian za zostawienie nas? Mam ci się oddać? Mam ci zapłacić? Powiedz, czego chcesz? Jonah miał się dowiedzieć, w stosownym czasie, że jego ojciec był dobrym człowiekiem, ale zginął, zdarza się. Kochałby cię, chociaż nigdy by cię nie poznał – dodała.
- Mówiłem ci już czego chcę. Możemy przejść dalej do tematu, bo to już się nudne robi.
Winda zatrzymała się na parterze. Maddy wyszła, mijając zaniepokojone koleżanki z pracy.
-Panno McGregor, coś nie tak? – zapytał ochroniarz. –Czy ten pan panienkę niepokoi? – spojrzał zimno na Stephena.
Maddy zawahała się.
-To mój… znajomy. Ze Szkocji – wyjaśniła. –Jestem zmęczona po dzisiejszym dniu. Dziękuję za troskę, panie Applebref. Do zobaczenia jutro – uśmiechnęła się z trudem i wyszła ze szpitala.
Och, mogła sobie iść. Niech idzie. Do domu. A on pójdzie za nią.
            Ale ona czekała na niego. Drżała na chłodnie, ciągnącym znad oceanu, ale mocno tuliła do siebie synka, który zdążył już zasnąć (oj, jego rodzice się kłócili, wielkie halo).
-Gdy znajdę prawnika, to ci dam znać – powiedziała cicho. –Zadzwonię do Iana i pożyczę od niego kasę.
- Że co? - spojrzał na nią z szeroko otwartymi oczami. - Jakiego prawnika?!
-Powiedziałeś, że chcesz mieć syna. Okej. Moją propozycją będzie to, abyś widywał go dwa razy w miesiącu w weekendy, a także mógł odwiedzać go w święta. Nie będę ci zabraniać spotykania go, a gdy podrośnie, pozwolę wam na wspólne weekendy beze mnie. Zadowolony? – trzęsła się jak osika, ale głos miała twardy. A jakże. Jeśli chodziło o Jonaha, to była zdolna zabić.
- Nie, niezadowolony. Bardzo niezadowolony. Dlaczego tak bardzo nie chcesz, żebym był dla niego ojcem?
Zacisnął pięści. No, no. Straszyć go takimi rzeczami? To karalne!
-Bo nie nadajesz się na ojca – powiedziała cicho. –Owszem, zakładam, ze jesteś w stanie go pokochać, bo twoi rodzice bardzo kochali ciebie. Jesteś na tyle bogaty, by go rozpieszczać. Ale czego go nauczysz? Bo nie szacunku do innych, nie wartości dla życia. Rozumiesz, o co mi chodzi, Stephen? – szepnęła. –Poza tym… poznałam kogoś. On kocha Jonaha i mnie.
- O... no... to trudno.
Ała, kurwa, zabolało go tu i ówdzie. No cóż.
- To mnie naucz. Pokaż mi, jak mam go wychowywać. Pomóż mi.
~…kim jesteś i co zrobiłeś ze Stephenem? – wymamrotał zaskoczony smok. Okej, on prosił o POMOC. ~Może jeszcze będziesz błagał? To Maddy! MOJA MADDY! – zauważył nagle i zaczął radośnie machać ogonkiem. ~Na co czekasz, kurwa? NA KOLANA KRETYNIE!
Cofnęła się nieufnie.
-Posłuchaj, cieszę się, że chcesz aktywnie uczestniczyć w jego życiu – zaczęła. –Schlebiasz mi tym, że przejmujesz się dzieckiem, które zrobiłeś służącej. Ale to nie jest zabawka, paniczu. Nie będziesz mógł go odłożyć na półkę i pobiec za nową kobietą, która zawróci ci w głowie…. Czy dasz sobie z tym radę?
- Nie chcę innej kobiety, tylko ciebie. Smok wybrał ciebie, a ja nie przeczę. Nie chce go traktować jak zabawki. Szukałem cię ten cały czas. Swoją drogą, ładnie zmywałaś ślady za sobą. Ale okej. Chcesz być z innym, proszę bardzo. Ale Jonah będzie moim synem, nie jego.
Och, niech tylko dorwie tego kolesia w swoje smocze łapki.
-Dobrze. Dobrze. Wygrałeś – westchnęła. –Ale jeżeli go skrzywdzisz, to cię zabiję – dodała. Wyjęła z torebki kawałek kartki i długopis. –To mój adres – wymamrotała, zapisując go. –Wolny dzień mam dopiero w sobotę. Możesz przyjść. Zro..zrobię obiad – zaproponowała.
- Świetnie - schował do kieszeni karteczkę. - Więc do zobaczenia - i sobie pocałował główkę synka. - Do zobaczenia, mały - uśmiechnął się ciepło, a potem odwrócił się i poszedł do samochodu.
Wyjął telefon z kieszeni i zadzwonił do Noah.
- Tato? Znalazłem ją.

sobota, 13 kwietnia 2013

Rozdział 53. No, przywitaj się z moją rodzinką. (Effy x Connor)


No tak. Trochę się pozmieniało, a Connor N. zaprosił Elizabeth F. do siebie. Zgodziła się, bo czemu nie? Mają psa, dziecko... No nie spodziewała się, że życie się tak potoczy. A tu proszę, supraaaajs!
Effy pakowała się właśnie do walizek i toreb. Pewnie będą mieli so much fun togehter. Chyba się tego bała. No ale się nie przyzna przecież, no gdzie.
Connor tymczasem znosił część bagaży do ciężarówki, którą na dzisiaj wynajęli. Pierwsza partia pojechała już do jego mieszkania, drugą właśnie pakowała Effy. Usiadł sobie na kanapie i obserwował kobietę swojego życia, jak krząta się pomiędzy rzeczami, z asystą psa i małego smoka.
Ale się wpakował. Część jego kawalerskiej duszy miała ochotę również się spakować i uciec gdzieś daleko, no ale nie mógł. To była jego partnerka.
Jak chce, niech idzie, nikt go na siłę przecież trzymać nie będzie. Nikt też nie będzie organizować dorosłemu facetowi życia.
- To chyba wszystko - stwierdziła, stojąc na środku salonu. Pustego salonu.
-Mówiłaś już rodzicom? – objął ją od tyłu i pocałował w czubek głowy. No i jak miał sobie iść? Uwielbiał jej dotyk.
No to niech nie narzeka.
- Nie. Jestem już duża.
-Taak – zamruczał z uśmiechem i pochylił się, by ją pocałować, ale w tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi. Oderwał się od Elizabeth z ponurym warknięciem. Jeremy doleciał do nich i zaczął latać na wysokości brzucha Effy. –Otworzę.
Podszedł do drzwi, leniwie drapiąc się w brzuch. Za wcześnie na firmę przewozową, więc któż to mógł być?
            Za drzwiami czekała go niespodzianka. Stał tam bowiem wysoki, rudowłosy mężczyzna koło 40tki, a obok niego drobna blondynka. Connor cofnał się i instynktownie warknął.
Smok!
Navi również wyczuł smoka i, czego nikt nie odnotował, pierwszy się zmienił, osłaniając Emmę (dobrze, że zrobił to po przekroczeniu progu). Natomiast Connor również się zmienił, osłaniając sobą Effy i Jeremy’ego, których otoczył ogonem (jego czubek był najeżony kolcami).
- Dżizys, kurw... czę! - warknęła Effy. - Tato, Connor, nie róbcie sobie jaj!
- Co to za smok? - zapytała Emma, próbując zachować spokój.
Connor jednak mocniej obwinął ją i Jeremy’ego ogonem.
~Uciekaj, Effy! – warknął jej w myślach.
- Sam uciekaj - przewróciła oczami. - Robicie mi wstyd. Obaj! Mamo, ten tu, ta sierotka - pokazała na Connora - to mój... chłopak.
~To twój ojciec? – zapytał Connor, odwracając do niej łeb. Ale gdy Navi zrobił krok w ich stronę, szybko się odwrócił i zawarczał.
- No taaak. Jezu, ogarnijcie się - Effy podeszła do mamy, wymijając ogon smoka, i przytuliła ją.
Zmienili się w ludzi jednocześnie, w ogóle nie krepując się tym, że są nadzy.
-Elizabeth Finn! Masz mi to natychmiast wytłumaczyć! – zagrzmiał Navi, patrząc na obcego mężczyznę.
Connor tymczasem objął Jeremy’ego i przytulił, chociaż dziecko wyrywało się, by poznać obcych ludzi.
- Tato, no weź! - Effy zakryła sobie oczy dłońmi. Emma roześmiała się, ale również odwróciła wzrok od "faceta swojej córki".
W końcu obaj złapali po jakimś ręczniku, którym owinęli się każdy dookoła bioder.
-Elizabeth, dalej czekam – mruknął Navi.
Connor tymczasem wciąż łypał na niego podejrzliwie.
- No to jest mój chłopak, chyba powiedziałam wyraźnie. Tak mi się zdaje przynajmniej.
-A może wytłumaczysz nam, jak to się stało, że twój chłopak jest SMOKIEM.
Connor prychnął.
-Jestem dranirem klanu Navaroo – powiedział, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę z tego, że musiało to brzmieć śmiesznie, skoro stał przed baronem Finn odziany tylko w ręcznik.
- No właśnie. Taki klan, piąty, widzisz... Oddzielili się wieki temu od Finnów.
-Wiem, znam tę legendę – mruknął Navi. Przyjrzał się uważnie dziecku. Ocenił jego wiek na za duży, by urodziła go Elizabeth. Czyli nie był jeszcze dziadkiem.
-To nie legenda, panie Finn – Connor poprawił ręcznik.
Nagle Navi przytulił do siebie córkę. Raz dlatego, że dawno jej nie widział i się stęsknił, dwa… zauważył ślady zębów na jej karku i szyi, pewnie byłoby ich więcej, bo pachniała cała tym obcym mężczyzną. Oni.. oni..
-Effy! – jęknął, zaskoczony.
- O Jezu, o co ci znowu chodzi? - spojrzała na niego i odsunęła kawałek. - Jestem już duża.
Jerry Lee w końcu przestał warczeć i zaczął wąchać przybyszów. Emma pogłaskała go po łebku i spojrzała na Effy.
Navi nagle zauważył brak mebli i całej reszty.
-Co jest grane? – zapytał, przyciągając córkę. –Czy ten mężczyzna ci grozi, kochanie?!
- To jest MÓJ FACET, tato. Nie grozi mi!
Boże, zaraz wyjdzie z siebie i stanie obok.
Connor westchnął, starając się uspokoić.
-Mam na imię Connor. Tam, w strzępach tego, co było moimi dżinsami, jest moja odznaka. Jestem gliną, poznałem Effy.. w pracy – lekko nagiął prawdę. –Nasze smoki się wyczuły. Proponuje się odziać, panie Finn i porozmawiać na spokojnie.
-Och. Serio? – prychnął Navi, ale sprawdził jego odznakę.
- Faceci - prychnęła Effy. - Nie mam ekspresu do kawy, sprzedałam już jakby co, więc..
-Możemy jechać do mnie – powiedział cicho Connor. Cóż, skoro wyszło szydło z worka, to musiał grać na całego. Musiał okazać Finnom zaufanie w nadziei, że oni nie zgładzą jego i Jeremy’ego.
Effy zaczęła się zastanawiać, ile czasu im zajemie, kiedy zrozumieją, że żadna ze stron nie jest straszna...
- Świetnie, jedźmy - powiedziała Emma. Przy okazjo zobaczą, jak żyje ich przyszły zięć.

            Końcem końców, w końcu wylądowali u Connora. Gospodarz podał Navi’emu czystą parę dresowych spodni i sam przywdział jedną, po czym z kosza z czystym praniem podał mu jeszcze koszulkę. Navi przyjął je z suchym „dziękuję”, po czym obaj, unikając jakiegokolwiek kontaktu, wrócili do kuchni, gdzie Jeremy trzymał się nogi Elizabeth i patrzył z zaciekawieniem na Emmę.
- To jego dziecko? - zapytała Emma, kiedy chłopaków jeszcze nie było.
- Nie, jego brata, ale nie umiał sobie poradzić no i tak wyszło...
- Słodki - uśmiechnęła się szeroko blondynka.
Jeremy niepewnie się do niej uśmiechnął, po czym, powolutku, boczkiem, zaczął się do niej skradać.
- No chodź - uśmiechnęła się znowu, wyciągając powoli ręce.
-Mogę? – zapytał, patrząc pytająco na Effy.
- Możesz - kiwnęła głową.
Chłopczyk podszedł do Emmy, wciąż zerkając na nią z mieszaniną ciekawości i strachu. W drzwiach właśnie stanął Connor z Navim. Ten pierwszy chciał podejść i zabrać dziecko, nie wiedząc, czy nic mu nie grozi, ale Navi złapał go za ramię.
-Em mu nic nie zrobi – rzucił krótko.
Oprócz tego, że go przytuliła mono.
- Jak masz na imię?
-Jeremy, plose pani – wymamrotał, nie bardzo wiedząc, co robić. W końcu rączką dotknął jej twarzy. Podobał mu się zapach tej kobiety. Pachniała podobnie do Elizabeth, ale nie była smokiem.
- Ładnie. A ile masz lat, Jeremy?
Jeremy wyciągnął rączkę i pokazał trzy paluszki. Connor wszedł do środka i cicho chrząknął.
-Nie miałem okazji. Miło mi, pani Finn – przywitał się spokojnie.
Emma zabrałą Jera na ręce i wstała.
- Emma Finn - podała mu dłoń, jedną ręką trzymając dziecko.
-Connor Navarro – nie bardzo wiedząc co robić, pocałował jej dłoń.
-Wujek! – poprawił go Jeremy, ufnie obejmując szyję Emmy swoją rączką. –A ten pan? – pokazał paluszkiem na Navi’ego.
-Jestem tatą Effy – powiedział spokojnie Navi.
- Navi - Emma uśmiechnęła się, a Effy oglądała to sobie z nieukrywaną radością.
-To twój syn? – zapytał ze spokojem ojciec Elizabeth, patrząc na Connora.
-To mój bratanek. Ale teraz jest mój – mruknął.
- Uroczy, nie? - zagadnęła Effy.
Emma uśmiechnęła się. Effy lubi dzieci?
-Jest rozkoszny – powiedział Navi, uśmiechając się po raz pierwszy. Uwielbiał dzieci. A ten tutaj przypominał mu Shannona, gdy ten był mały. Skoro facet zajmuje się nie swoim dzieckiem, nie może być zły. No, chyba, że planuje wychować dziecko na geniusza zła.
Nagle pykło i Jeremy zamienił się w smoczka. Uśmiechnął się, pokazując małe kiełki, po czym podleciał do Effy.
- Ojej! - Emma uniosła brwi, ale uśmiechnęła się.
- No co jest? - Elizabeth wzięła Jeremy'ego na ręce.
Smoczek polizał ją po policzku, a potem zaczął szykować się do spania.
-Pora jego drzemki minęła – westchnął Connor, podchodząc do automatu z kawą. Po latach pracy w policji nauczył się robić mocną, dobra kawę.
- Idę go położyć - puściła oczko do mamy i wyszła z kuchni.
Navi poczekał, aż wyszła, po czym samym spojrzeniem sprawił, że Connor się zestresował.
-Co zrobiłeś z naszą córką? – mruknął. –Effy nie przepada za dziećmi.
- Naavi, przestań - zganiła go żona. - To chyba dobrze, że lubi dzieci, nie? No.
-Ile masz lat, młody człowieku? – zapytał Navi. –Kim jesteś w policji? Jak długo moja córka i ty się spotykacie? Od jak dawna ze sobą sypiacie? Kiedy postanowiła się do ciebie przeprowadzić? Jakie są twoje zamiary wobec niej? – z każdym pytaniem przyspieszał.
- Tato! To nasza sprawa. A jak chcesz wiedzieć, to od dawna się spotykamy. Connor jest porucznikiem. A propo - na stole położyła swoją odznakę. - Ładna?
- Łaaał, brawo - Emma posłała jej uśmiechem. - Lepsza niż na zdjęciu.
No tak, Effy, kiedy awansowała, zrobiła zdjęcie nowej odznaki i wysłała do rodziców.
-Jestem z ciebie dumny, córeczko – Navi przytulił Elizabeth mocno. Tak bardzo tęsknił za swoim oczkiem w głowie.
-Jaką kawę podać? – zapytał Connor.
- Ja herbatę poproszę - powiedziała Emma. 
-Dla mnie czarna – powiedział Navi. –Więc będziecie tu teraz mieszkać  r a z e m.  Z dzieckiem i psem. Piękna dziewczyno, gdzie moja córeczka? – uśmiechnął się do Effy.
- Oj, tato - Effy uśmiechnęła się i przytuliła do niego mocno.
Pogłaskał ją po rudych włosach. Takich samych, jakie miał on sam.
-Dorosłaś, córeczko – szepnął z nutką żalu w głosie. Zawsze była dla niego małą dziewczynką z obdrapanymi kolanami, która wszędzie chodziła za starszym bratem.
-Pana kawa, panie Finn. I herbata – podał Emmie kubek. –Daleka droga ze Szkocji. Na długo państwo przylecieli?
- Parę dni. Navi musi wracać do pracy, ja też - westchnęła Emma. - Czyli u was wszystko w porządku?
Connor zerknął na Effy. To chyba było pytanie do niej.. Jemu jej rodzice i tak nie uwierzą.
- Tak, wszystko jest okej - Effy podeszła do Connora i się do niego przytuliła.
Ten objął ją i przytulił do swojego boku, uśmiechając się szczerze i naturalnie, po raz pierwszy, odkąd pojawili się jej rodzice.
-Państwa córka jest wyjątkowa – powiedział cicho do nich, ale patrzył w oczy Effy.
A Navi, wbrew swojemu sumieniu, obiektywnie przyznał, że wyglądają razem nie tylko dobrze, ale przede wszystkim wyglądają na szczęśliwych.
Effy pocałowała Connora w policzek.
-Mamy wolny pokój, nie muszą się państwo zatrzymywać w hotelu. W końcu, jesteście rodzicami Effy..
- Nie, nie będziemy wam przeszkadzać, spokojnie - Emma machnęła ręką z uśmiechem.
-Nie będą państwo przeszkadzać. Effy chciała, zebyśmy jechali do Szkocji.. kiedyś. Więc możemy się zapoznać, gdy są państwo tu.
Niewypowiedziane „na neutralnym terenie” zawisło w powietrzu. Navi podrapał się w brodę.
-Jesteś dranirem. To oznacza, że musisz chronić swój lud. Rozumiem to.
- Jest, jest - Effy czule poklepała Connora po brzuszku. - Kiedyś przylecimy.
-No ja mam nadzieję. Rayne z przyjemnością go pozna.
-Rayne? – Connor uniósł brwi.
-Mój brat. Dranir Finn.
- No, to ten mój wujek, o którym ci mówiłam.
-Jeśli odstawię Jera do dziadka, żeby się nim zajął.. – zaczął Connor, ale Navi wszedł mu w słowo.
-Weźcie go ze sobą – powiedział, ze spokojem popijając kawę. –Z tego, co zrozumiałem, teraz to wasze dziecko. Czyli nasz wnuk.
Wnuk...? - pomyślała Effy. - Łał.
- Weźmiemy, weźmiemy.
-Czy to..?
-Bezpieczne? – Navi obejrzał z nudą swoje paznokcie. –Tak. Ayu nigdy nie pozwoliłaby mu skrzywdzić dziecka. A on nigdy nie skrzywdziłby nikogo, kto zaatakuje pierwszy. –Swoją droga, skoro Effy powiedziała ci, kim jest jej wujek z mojej strony, zdradziła, kim jest wujek ze strony Emmy?
- Powiedziałam mu wszystko, więc spokojnie. Wie, że może mieć na głowie cztery klany - roześmiała się Effy.
-Co? Jak to cztery?
- No Finn, Sakai, Munro i Akardo.
-I wszyscy są z tobą spokrewnieni? – Connor był lekko zdenerwowany.
-Poniekąd – pospieszył ze złośliwym uśmiechem Navi. –Żona mojego brata to księżniczka Sakai, a jej siostra, bliźniaczka, jest żoną dranira Munro. Ich brat to dranir Sakai, a brat mojej zony to dranir Akardo. Chrzestny Elizabeth – dodał. –Uwielbia ją.
-O.. och.
- Połapałeś się? - Effy znów się zaśmiała razem z Emmą.
Może mu zrobi schemat? Na przykład...
-Wystarczy mi tyle, że jeśli ci się znudzę, może być gorąco – westchnął i pocałował Effy w czoło.
-Macie Sztorm, co czuć na kilometr. Nie ma miejsca na nudę – Navi dopił kawę.
Emma śmiała się w duchu. Jaki dystyngowany i elegancki. Zupełnie inni niż w liceum, kiedy grał w kosza. Jak tu go nie kochać?
-Zrań moją córeczkę, a będziesz zbierał zęby po całym globie – dodał słodko.
- I to przez dłuuuugie wieki! - poparła go Emma.
-Mhm… - westchnął Connor. –Domyślałem się tego.
-Nie dosyć, że dranir, to jeszcze inteligentny. Ho, ho.
- Tatooo, przestań - zganiła go, przytulając się bardziej do Connora.
-No co? Czuję się taki stary, patrząc na was.
- Stary? No wiesz?
-No zobacz, kochanie – westchnął Navi, biorąc Emmę za rękę. –Shannon wiąże się na stałe z Emily, Elizabeth ma Connora i Jeremy’ego, czyli raczej zostanie tutaj i nie wróci do Szkocji. Nasze dzieci.. dorosły – był smutny.
- Wiem, wiem - przytuliła go do siebie. Oj, biedaczek...
Navi ostatnio zastanawiał się, czy nie namówić Emmy na adopcję. Dziecka, może psa. Mieli duży dom, teraz tak strasznie pusty.
-Będziemy spadać. Może jutro pójdziemy na kolację? W 5?
-Chce pan zabrać też na kolację Jeremy’ego? – Connor nie ukrywał, że tym pytaniem Navi go mile zaskoczył.
- No raczej. Jest ważny - Emma uśmiechnęła się. - Zrobimy rezerwację na jutro. Nie macie jutro nic ważnego?
- Nie, wszystko nam pasuje.
-Mhm, będzie okej – Connor był zaskoczony. Spodziewał się innej reakcji państwa Finn, a okazali się całkiem miłymi ludźmi. Pozostało mu poznanie jej brata.
-Może zadzwonimy do Shannona i on z Emily tez przyjdą, nie macie nic przeciwko?
- Tak! - odpowiedziała od razy Eff. - Dawno się z nim nie widziałam.
-A więc damy mu znać – Navi wstał. –Oddam ci te ciuchy, Connor.
-Nie trzeba, panie Finn..
- Idziecie już?
- Nie będziemy wam przeszkadzać. Jutro się spotkamy - Emma podeszła do córki i przytuliła ją.
-Miło było państwa poznać – oznajmił szczerze, nawet ku własnemu zdumieniu, Connor.
- To do jutra, tato - Effy przytuliła również tatę.
Bo mimo wszystko zawsze będzie księżniczką tatusia.

sobota, 6 kwietnia 2013

Rozdział 52. Come closer. (Nate)



Jace wszedł do domu i zerknął do kuchni, potem do salonu. O, Silver nigdzie nie było. Dziwne.
Poszedł schodami na górę i zapukał do pokoju średniego syna.
Nate siedział przy biurku z zapaloną lampką i rysował sobie. Nadal miał bandaże na nadgarstkach, chociaż ścięgna i reszta już się zagoiły. Niestety go uratowali, no co zrobisz... Teraz wszyscy się nad nim litowali i obchodzili jak z jajkiem. Miał tego dość, ale nigdzie go też nie puszczali samego. Na mieście łazili za nim ludzie jego ojca.
Dlatego znalazł sobie kawałek miejsca w swoim pokoju. Jego obrazki nadal były mroczne, na ścianach dalej wisiało to, co wisiało. Miał wyjebane, co powiedzą jego rodzice, czy rodzeństwo. Przecież nie muszą tu wchodzić, nie?
Niestety, ktoś przylazł.
- A jak powiem, że mnie nie ma? - powiedział głośniej, żeby przybysz go usłyszał przez drzwi.
-Może twoja matka myśli, że jestem idiotą, ale bez przesady - powiedział Jace z uśmiechem.
- Ja tego nie powiedziałem - mruknął Nate i wrócił do rysunku.
-Chcę z tobą pogadać synu.
- No to wejdź.
W pokoju poza lampką nie świeciło nic. Nawet okna były pozasłaniane.
Jace wszedł do środka i zmrużył oczy. Okej. Jego syn naprawdę potrzebował trochę kontaktu ze światem.
-Jak się czujesz?
- Źle.
Głupie pytanie, pomyślał Jace. Usiadł na łóżku Nate'a i rozejrzał się dookoła. Okej, zero krytyki, tak? Chryste, gdzie popełnił błąd..?
-Tak się zastanawiałem, czy dotrzymałbyś mi dzisiaj towarzystwa.
- Mama nie może? Może Nick? Aria? Jestem zajęty - nawet na niego nie patrzył, ale też nie był zajęty rysowaniem. Słuchał go uważnie.
-Mogą, ale oni nie są tobą - odparł Jace spokojnie. -Jesteś moim synem. Chciałbym zabrać cię w parę miejsc.
- No dobra. O której? - wrócił do rysowania, że niby nie obchodzi go to, co mówił jego tata.
-Może już? Pojedziemy na pizze nim twoja mama wpadnie na pomysł ugotowania czegoś - lekko się skrzywił, wspominając ostatnie pulpety. O ile to były pulpety..
- Okej. Za dwadzieścia minut, tylko się ogarnę - zwlókł się z fotela i pomaszerował do łazienki wziąć prysznic. Ani razu nie spojrzał na Jace'a. Unikał go wzrokiem. Może się wstydził tego, co próbował zrobić?
Jace tymczasem ogarnął się i napisał krótką wiadomość do żony. A potem czekał na syna w salonie, bawiąc się z kotkiem, którego niedawno adoptowali, a którego - z braku lepszych pomysłów - wciąż nazywali Kotem.
Nate zszedł po tych 20 minutach.
- Już.
-Może wymyślisz imię dla tego zwierzaka? - Jace z trudem odczepił małe pazurku od koszulki. -Coś z upartym, drażliwym, wrednym pieściochem.. Silver już zaklepane, więc musi być coś innego - dodał pod nosem.
- Puszek - Nate uniósł brew. - Idziemy?
-Jasne - złapał swoją kurtkę i skierował się do drzwi. -Wolisz pizze czy kebab? A może frytki?
- Kebab. Zestaw mega.
No chociaż jedzeniem mógł się cieszyć na tym świecie.
Jace wyszczerzył się radośnie. I chociaż miał ponad 45 lat, wciąż uwielbiał śmieciowe żarcie.
-I tu się synu rozumiemy - odblokował auto i usiadł za kierownicą.
Nathan kiwnął głową i usiadł na miejscu pasażera. Zapiął grzecznie pas i spojrzał za okno.
-Rozmawiałem z dziekanatem na twojej uczelni - zaczął łagodnie Jace, gdy wyjeżdżali z posesji. -Powiedział, że możesz wrócić, gdy poczujesz się gotowy.
- Nie wrócę tam - warknął od razu i spojrzał na ojca.
Jace zerknął na niego z troską.
-A powiesz mi dlaczego? - poprosił łagodnie. Nie patrzył na syna z naganą czy potępieniem, tylko z troską i niepokojem.
- Po prostu nie jestem tam mile widziany - mruknął nieprzyjaźnie i wrócił do oglądania obrazów za szybą.
Jace wbił wzrok w drogę przed sobą.
-Wiesz, że możesz zmienić szkołę, stać nas na to - powiedział cicho - ale uciekanie przed problemami nic nie da, synku - dodał łagodniej.
- Przecież nie będę się z nimi bił.
-Jesteś na to za mądry.
- A oni za głupi, żeby słuchać.
-Do niektórych ludzi nie trafisz, takie życie - powiedział ze stoickim spokojem Jace, parkując pod fast foodem. -Z czym wolisz kebaba? - zagadnął, gdy szli do wejścia.
- Standardowego chcę - wsadził łapki do kieszeni dżinsów i wszedł do środka. Podszedł do lady.
-Serio? - Jace zmarszczył brew. Czyli tylko on i Nick zamawiali podwójną porcję mięsa, Aria wolała podwójną sałatkę.. -Chcesz coś do tego? - zapytał, sięgając po portfel.
- Nestea brzoskwiniową z lodówki.
Zamówił, dla siebie wziął colę. Zajęli miejsce przy stoliku, a Jace, swoim zwyczajem, rzucił wszystko (tj. klucze od domu, od auta i komórkę) na blat.
-Chcesz pogadać o tych typkach?
- Nie - Nate zajął swoje miejsce i rozejrzał się po lokalu.
-Ale wiesz, że zawsze możesz?
- Tak, wiem, tato. Mówiłeś mi to.
Jace poczochrał kudełki.
-Wiesz, po prostu.. Martwię się o ciebie. Tyle. Aż tyle.
Napił się coli, chcąc zebrać myśli.
- Nie dziwne. Twój syn chciał się zabić.
-Wiem - Jace poczuł ucisk w sercu. -Piekielnie nas wystraszyłeś.
Nate nic nie powiedział. Odwrócił wzrok. Może zaraz im żarcie przyniosą...
- Czy to nie ciota Akardo? - zakpił jakiś męski głos za nim.
Nathan przełknął ślinę i powoli spojrzał na grupkę studentów ze swojej uczelni.
- Kto to? Twój nadziany chłopak? - dodał drugi, patrząc na nowy telefon Jace'a.
Jace wpierw zerknął na tego dzieciaka z takim wtf wypisanym na twarzy, że kwalifikował się do nagrody Oskara, po czym zerknął na syna.
-Kto to?
- Koledzy - mruknął Nate.
- Wiesz, Akardo, myślałem, że wolisz młodszych od niego - kontynuowali tamci. - Lubicie ostre gierki, widzę - powiedział jeden, zauważając bandaże na nadgarstkach czarnowłosego. Pochylił się nad uchem Nate'a. - Ostro cię pieprzy w swoim eleganckim samochodzie?
Jace wstał. I może to, że był wysoki nie miało wiele do powiedzenia, ale to, że w powietrzu zawibrowała moc DRANIRA już miało.
-Cześć. Pewnie jesteś kolegą mojego syna - powiedział głosem ociekającym od słodkiego jadu. -Może chcecie się przysiąść?
-Bawią się w dom - zawył ze śmiechu jeden z dupków, ale w tym samym momencie dookoła niego zabrakło powietrza i zaczął się łapczywie dusić. Jace pogmerał sobie w uchu małym palcem.
-Przepraszam, mówiliście coś?
- Tato, daj spokój - Nate wstał i podszedł do Jace'a. - Chodźmy stąd.
- No, patrzcie, nawet każe do siebie mówić "tato".
- To jest mój tata, kretynie - warknął.
-Nie, Nate - Jace położył rękę na ramieniu syna. -Nie pozwolę, by jakieś ameby cię obrażały. A przynajmniej nie, dopóki nie znam powodu.
-Ciota! - roześmiał się.
-Homosie!
- Chodźcie, chłopaki, niech pedałki nacieszą się sobą - zarechotał jeden z grupki.
Jace zmarszczył brew. AHA. No wolałby się tak o tym nie dowiedzieć, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
-Poczekajcie, koledzy - zabrał powietrze z ich przestrzeni. Zaczęli się lekko podduszać, zrobiło im się również gorąco. Wściekły Jace nie był już tą samą, miłą osobą. Zdjął okulary, a jego zielone oczy zabłyszczały jadowicie. -Może porozmawiamy o tolerancji.
-O..dopu..uśc sobie - charknął z trudem jeden.
Jace zacmokał cichutko.
-Tak jak wy odpuszczacie?
- Tato, przestań, to bez sensu - powiedział Nate, lekko go szturchając. - Jeszcze przypadkowo coś im zrobisz. Lepiej się w to nie mieszać...
-Nate, idź do auta. Ja sobie z nimi pogadam. Możesz zostać. To dotyczy ciebie, mamy, mnie, nas wszystkich.
Gdyby Silver tu była, te gnojki już by nie żyły. No cóż, jeden właśnie osuwał się na kolana, łapiąc się za gardło.
- Tato, wszyscy się patrzą - warknął cicho Nate.
Jace odpuścił. Kolesie zaczęli łapczywie łapać powietrze.
Pochylił się jednak nad nimi nisko.
-To nie koniec - rzucił.
- Nigdy się nie umiałeś bronić - zaśmiał się pogardliwie jeszcze jeden, nim Nathan ruszył w kierunku wyjścia.
Ale Nate podszedł do niego i skorzystał z tego, że tamten stał na kolanach i opierał się rękoma o ziemię. Czarnowłosy z całej siły kopnął go w żebra, a potem pochylił się nad jęczącym chłopakiem.
- Uważaj, bo kiedyś mogę zachcieć pieprzyć ciebie - warknął, a potem wybiegł z restauracji.
Jace szybkim krokiem wyszedł za nim, zgarniając oczywiście ich jedzenie.
-Nate, zaczekaj!
Ale on się nie zatrzymywał. Miał zaciśnięte pięści i z całej siły próbował powstrzymać łzy. Minął ich samochód i postanowił sam iść z buta do domu.
Nad Los Angeles zebrały się burzowe chmury. Niebo przecięła błyskawica, a potem lunął deszcz. Nate nie przejmował się, że pogodynka mówiła, że to będzie bezchmurny wieczór. On po prostu czasami nie panował nad swoimi mocami.
Jace dogonił go z lekkim trudem i złapał za ramię.
-Nathan, czekaj - powiedział twardo.
- Nie będę o niczym rozmawiał! - krzyknął, a z jego oczu momentalnie poleciały łzy.
-Synu - powiedział Jace łagodnie i po prostu go przytulił, korzystając ze swojego mniej rozwiniętego daru, iluzji, ukrył ich przed oczami ludzi. -Dlaczego mi nie powiedziałeś? - zapytał cicho.
- Nie miałem się czym chwalić! - krzyknął, a po chwili przytulił się do niego mocno.
Jace odwzajemnił uścisk, czując się tak, jak gdyby Nate znów miał 5 lat i czegoś się bał. Boże, był gotów zabić tych skurwieli, którzy skrzywdzili jego dziecko.
-Miałeś - powiedział cicho. -To część ciebie.
- Nie miałem... - powiedział cicho, na nowo się rozpłakując. - Nienawidzę siebie za to.
-Synu, ale za co? - głoś Jace'a był łagodny, kojący. Niepewnie pogłaskał Nate'a po włosach. -Ja to rozumiem. Mama też zrozumie. Myślałeś, że przestaniemy cię kochać..?
- Po tym, co działo się na uczelni nie przewidywałem innej reakcji...
Jace westchnął.
-Obawiałem się, że to powiesz. Ale my tacy nie jesteśmy. Jesteśmy twoją rodziną, Nate. Zawsze będziemy przy tobie. Kochamy cię.
- Tego nie wiedziałem... - szepnął, nadal trzymając się w objęciach taty.
Jace poklepał go po plecach.
-Synku, gdybyś kogoś zabił, pomógłbym ci zakopywać ciało - powiedział wesoło. -Dla mnie i dla mamy zawsze będziecie najważniejsi na świecie. Niezależnie od tego, kim i jacy jesteście. Jesteś gejem. Akceptuję to - powiedział wyraźnie.
- Serio...? - zapytał niepewnie, patrząc mu w oczy.
-Tak, synu - Jace uśmiechnął się do niego. -Wciąż jesteś moim dzieckiem. wciąż mocno cię kocham. Jeśli chcesz, razem powiemy mamie.
- Okej... Tato? Przepraszam za to wszystko... - spuścił wzrok, speszony.
Jace lekko poklepał go po głowie.
-Już okej, Nate. Nie jestem zły. Ale teraz przynajmniej wiem, czemu to robiłeś. Jestem też poniekąd winien - przyznał po chwili, speszony.
- Ty? Niby dlaczego?
-Nie zapewniłem ci bezpiecznej atmosfery. Bałeś się powiedzieć mi prawdę - mówił spokojnie. -Przepraszam, Nate, jeśli cię zawiodłem.
- Nie zawiodłeś mnie.
Jace uśmiechnął się szeroko, czując ciepło w sercu.
-Super to wiedzieć. A teraz chodź, bo nam kebaby wystygną - szturchnął go lekko w żebra i roześmiał się cicho. -Wiesz, Aria ma tego rudego jaszczura, Nick spotyka się z Ai.. Ty kogoś masz? - zapytał obojętnie, ale tak pozytywnie.
- Nie - odwrócił wzrok i pomaszerował do samochodu.
-Och, szkoda - pomaszerował za nim. -Ale wiesz, że nie musisz się przed nami wstydzić - zawiesił mu ramię na ramionach i wyszczerzył się. -Twoja mama będzie zadowolona, że wie już, co jest grane. Powiedz jej tak, jak powiedziałeś mnie.
- Ale sam się dowiedziałeś i miałeś być przy tym!
-Będę. Nie martw się - wsiedli do auta i Jace sięgnął po kebaba. Wbił w niego łapczywie zęby, a odrobina sosu spłynęła mu po brodzie. Otarł ją serwetką. No zawsze się packał, co zrobisz. -Możesz poćwiczyć na mnie. Wyobraź sobie, że jestem mamą. Nie jestem tak groźny, ale masz bogatą wyobraźnię.
- Nie, dzięki - roześmiał się. W końcu. Od bardzo długiego czasu.
A Jace z ulga usłyszał ten dźwięk. Brakowało mu go.
-Jedz, nim całkiem wystygnie - zachęcił.
Więc Nate zaczął wpieprzać kebab. Widelcem. Białym, plastikowym. Kulturalnie.
-Bardzo wdałeś się w mamę - powiedział nagle Jace, uśmiechając się do niego. Co z tego, że ojcowskie oblicze psuł kawałek sałatki w kąciku warg.
- Może trochę - uśmiechnął się, a potem wrócił do jedzenia.
Było mu teraz jakoś lżej, kiedy Jace już wiedział.

Jace zaparkował pod domem i zauważył światła w salonie.
-Mama pewnie ogląda TV razem z małym.
Nate odetchnął, a potem wyszedł z samochodu.
Po chwili byli już w domu.
- Gdzie żeście byli? - zapytała Silver, wstając z kanapy.
- Mamo, muszę ci coś powiedzieć... - zaczął niepewnie Nate.
- Co żeście zrobili?
No, przynajmniej Nate zaczął się odzywać.
-Silver, kochanie, usiądź sobie lepiej - zaczął Jace, po czym wziął Aleca na ręce i pocałował w ciemną czuprynę.
Silver nie chciała krzyczeć, nie przy Nathanie. Usiadła więc na kanapie.
- No więc... - zaczął Nate. - Chodzi o to, że... nie będziesz miała drugiej synowej.
- Mhm... A dlaczego? Idziesz do zakonu?
- Nie! Chodzi o to...
- Jesteś gejem.
- Ni... Skąd wiedziałaś? - Nate uniósł brwi wysoko, a Silver uśmiechnęła się i wstała.
- Tak samo zaczynał David, twój wujek, kiedy przyszedł do mnie do pokoju, żeby mi o tym powiedzieć - przytuliła syna.
- To było powodem tamtego... incydentu - szepnął, przytulając się do niej.
A ona ścisnęła go mocniej.
- Powinnam była zauważyć...
- Nie, już w porządku. Porozmawialiśmy sobie z tatą i... jest dobrze.
- Już się bałam, że wstąpiłeś mi do jakiejś sekty - dodała po chwili i uśmiechnęła się do niego. - A teraz marsz umyć żeby, bo jedzie wam z jap sosem czosnkowym.
Jace chuchnął sobie w dłoń i powąchał.
-Wcale nie - burknął, po czym uśmiechnął się do żony. -Robimy rodzinne tulanie?
- No chodź, żeby ci smutno nie było - Silver wyciągnęła do niego łapki.
Jace przytulił ją, tuląc jednocześnie Aleca, po czym drugą rękę wyciągnął do Nate'a.
Awww, i tulili się wszyscy!

Wieczorem Jace w samych spodniach leżał na łóżku, nakryty do pasa. Drzwi do pokoiku obok były uchylone, żeby z Silver słyszeli, czy Alec się nie obudził. Czekał, aż żona się pojawi.
- Więc? - Silver nagle wskoczyła obok niego do łóżka i spojrzała na niego zaciekawiona, opierając głowię o rękę zgiętą w łokciu. - Sam ci powiedział?
No kurde. Skąd ona wiedziała? Radar miała?
-Spotkaliśmy jego "kolegów" - powiedział cicho.
- "Kolegów"? - uniosła brwi.
-To oni go prześladowali - powiedział, obracając się twarzą do Silver.
- To dlatego on... o Boże - Silver położyła się na łóżku i spojrzała w sufit.
Pogłaskał ją po dłoni.
-Dzisiaj byłem gotów ich zabić - szepnął. -Gdyby Nate mnie nie powstrzymał, udusiłbym grupę nastolatków.
- To dobrze, że tam był - spojrzała na niego, unosząc głowę, a potem przytuliła się do niego. - To już jest za nami, prawda, Jace?
Nakrył żonę kołdrą i mocno przytulił.
-Do czasu, gdy Alec zacznie dorastać - mruknął.
- Chodziło mi o sprawę z Nate'em.
-Nie wiem, ci kolesie wciąż będą się na niego rzucać. Może zmienimy mu uczelnię? Co ja mówię - żachnął się - Nate jest już dorosły, to jego decyzja...
- Oczywiście, że zmienimy. Idzie na CU. Do Arii i Nicka. Powiedziałam. I tak się stanie. Nie będę więcej narażać mojego dziecka.
-Pamiętasz, jak dowiedziałaś się, że znów jesteś w ciąży? - rozmarzył się lekko.
- Co to ma do rzeczy, kochanie?
-Też cały czas powtarzałaś, że nie zrobisz nic, co narazi nasze dziecko - pocałował ją lekko w skroń. -A tymczasem jak byłaś w ciąży z Nickiem mordowałaś wampiry.
- Oj cicho... - uśmiechnęła się i pocałowała go. - Kocham cię bardzo mocno.
Uniósł głowę.
-Masz gorączkę? - zapytał złośliwie. -Też cię kocham, moja ty pogromczyni.
- Nie, nie mam gorączki - prychnęła i odwróciła się do niego plecami. - Dobranoc.
-O, już ozdrowiałaś - przytulił się do jej pleców. -Wiesz co? Cała nasza czwórka chyba wdała się w ciebie.
- No, ja je nosiłam dziewięć miesięcy w brzuchu, nie ty. Dobranoc, Jace.
-Dobranoc, skarbie - przytulił głowę do jej włosów, a po chwili ciszej dodał: -Dziękuję.